poniedziałek, 18 maja 2015

PZU Wiatr Maraton

Tytuł podpierniczyłem za komentarzy na facebookowych wydarzeniu z biegu, jest on tak trafny jak nigdy.

Wiało, wiało, wiało, a do tego trzeba było biegać i to dość spory kawał drogi, bo 42195 metrów. Podobno jest to ekwiwalent dla około 30 tysięcy kroków. 30 tysięcy to sporo, to tak jakbyście poszli do toalety i z powrotem jakieś… 12 tysięcy razy i możecie mi wierzyć: pod koniec prawie się z…. no właśnie :D


Tytułem wstępu: moje przygotowania do maratonu to był żart. Mało śmieszny, nieco żałosny, tragikomiczny bym powiedział. Oczywiście mam sporo wymówek: sesja, problemy na uczelni, jakieś imprezki itd... Teraz nawet nie pamiętam co było takie ważne, że nie mogłem trenować. Tak czy inaczej porządne przygotowania to okres ostatniego miesiąca.
Zauważyłem, że najwięcej przyniosły treningi na plaży, a zwłaszcza ten 14 kilometrowy.
Nie ma sensu zresztą się rozpisywać.

Czas na prawdziwy sos.

SPOILER ALERT: dobiegłem do mety :D

Więc tak, cała przygoda zaczęła się od opłacenia wpisowego, jeszcze w roku 2014. Wpisowe wyniosło 49 zł i dla niezaznajomionych z tematem muszę dodać, iż w świecie maratonów są to śmiesznie małe pieniądze.

Następnie długo, długo nic, aż tu nagle PUFF! 16 dzień maja - sobota - początek dwudniowej imprezy, której zwieńczeniem był bieg na dystansie 42 km z haczykiem.

omnomnomnom
Rzeczonej soboty, udałem się do AmberExpo w Gdańsku, po odbiór pakietu startowego, w towarzystwie mojej Jednoosobowej Ekipy Technicznej. Odbiór pakietu i inne super ważne rzeczy były jednak tylko pretekstem, Clou sprawy było rzecz jasna Pasta Party! Zaskakująco dobre zresztą, porcja wystarczyła, aby się najeść (szok!) :D
Po prawej część pakietu startowego, warto wymienić co nieco, ponieważ było tego sporo: kubek, worek/plecak, opaska odblaskowa z świecącymi diodami, kosmetyk (faceci dostali balsam po goleniu, Panie nie wiem), koszulkę, kilka naklejek, MASĘ ulotek jak zawsze... Swoją drogą, to musi być zabawne; jesteś organizatorem biegu i drzwiami i oknami walą do ciebie ludzie, którzy za wszelkie pieniądze chcą, abyś dodał ich ulotki do pakietu startowego :P W mniejszych biegach często ulotki mają większą masę (dwukrotnie) niż reszta pakietu. Wśród ulotek kilka zniżek: np na FunArenę, jakieś masaże (na zdjęciu pani z kamieniami na plecach), o i całkiem spoko: wejściówki na fitstację i basen w Oliwie.
Wisienką na torcie tych wspaniałości był oczywiście imienny numer - w moim przypadku 1152.

Ogólnie warto było się wybrać tego dnia na ulicę Żaglową. Można było skorzystać z porady lekarzy z różnych dziedzin, ortopeda, kardiolog, kosmetolog (wiadomo, bez odpowiedniego wyglądu nie ma życiówek) itd.

Było mnóstwo zabaw dla dzieci - i tu chciałbym pochwalić - były to głównie zajęcia związane z ruchem i aktywnością fizyczną.

Jednak nas najbardziej zainteresowała strefa podziel się kilometrem. Fragment widać na fotce po prawej. Na jednej z maszyn treningowych (wioślarz, orbitrek, bieżnia, rowerek) można było nabijać kilometry - za każdy kilometr PZU zobowiązało się przekazać 10 zł na rzecz hospicjum im. Eugeniusza Dutkiewicza w Gdańsku.
Mimo tak poważnego celu, atmosfera była zdecydowanie rozrywkowa, za sprawą świetnych instruktorów którzy zagrzewali do boju elektrycznych biegaczy. 
Swoją drogą, rano 17 maja, przed maratonem postanowiłem dorzucić kilometr na bieżni w formie rozgrzewki. Gdy tylko czujne oczęta instruktorek przestały być takie czujne, od razu zacząłem przełączać co się da. Odnalazłem na konsoli pozycje CALORIES/METS - zaskoczony zapytałem, czymże jest to tajemnicze mets, czym wywołałem dyskusję wśród zbitych z tropu, tym niecodziennym pytaniem, studentów AWFu :P
Z odsieczą musiał przyjść nam Internet który wyjaśnił:

MET (metabolic equivalent of task) - równoważnik metaboliczny. 1 MET = ilość zużycia tlenu w stanie spoczynku. Tak więc METS to krotność wysiłku w porównaniu do spoczynku. E.g.: 10 MET oznacza, że w trakcie biegu na bieżni, męczysz się dziesięciokrotnie bardziej niż leżąc w łóżku.
Poza oświeceniem, zabawa w strefie wiązała się również z przykrym incydentem, mianowicie; jakaś pani (domniemam, że przypadkiem) buchnęła mi telefon, po czym, zamiast wrócić do strefy i wykazać się inicjatywą naprawczą, beztrosko wyrzuciła go w jakieś palety. Obsługa biegu zwróciła mi mojego niepoczciwego złoma, za co jestem niezmiernie wdzięczny. Człowiek by się nie spodziewał, że atrakcyjna, wysportowana kobieta, może posiadać tak czarną duszę. Moja droga! Ciesz się, że nie skupiłem się na twej twarzy, bo znalazłbym cię i powiedział ci, co o tym wszystkim myślę!!!

Ok, enough of this bullshit. Czas na bieg.
Niedługo po starcie - gdzie jest Wally? Podpowiem - czarna opaska
Pogoda była prawie idealna. Temperatura przyjemna, niezbyt wysoko, częściowe zachmurzenie, ale także prześwity słoneczka. Naprawdę przyjemnie. Gdyby nie ten przeklęty wiatr. Czaił się za zakrętami, ażeby wypaść i z zaskoczenia uderzyć niedoszłego (niedobiegniętego) maratończyka w twarz, niemalże zatrzymując w miejscu. Odcinek ulicami Chłopska-Aleja Rzeczpospolitej to była MA-KA-(nie "reeeeena")-BRA! Tai-fun, tylko, że bez funu.
Myślałem, że się tam skicham. Podejrzewam, iż większośc maratończyków przyzna mi rację - te warunki urwały każdemu z nas ładnych parę minut z wyniku.
Pacemakerzy na 4:30 - Robert Sulima i Bartosz Moll 
(ci dwaj zaraz za kolorową parą)
Mając świadomość niewysokiej jakości moich przygotowań, postanowiłem przystąpić do grupy biegnącej na czas 4:30.
Było naprawdę fajnie, Zające opowiadały ciekawe historyjki, co wypełniało czas, a ja przestałem spoglądać na zegarek i zaufałem ich tempu całkowicie.
Przebiegliśmy przez środek Europejskiego Centrum Solidarności i Stare Miasto, a następnie 10 km Aleją Zwycięstwa i Grunwaldzką, aż do Drogi Zielonej (jaka ładna nazwa :). Swoją drogą to sam Juliusz Cezar pozazdrościłby Gdańskowi tych aren.
Tam, na wysokości około 21 kilometra, pacemakerzy zdecydowali obniżyć nieco tempo, ja zaś czułem się na siłach, aby utrzymywać je dalej i w konsekwencji zostawiłem grupę w tyle.

Kolejne kilometry mijały mi w samotności. Bynajmniej nie nudziłem się. Rozrywkę zapewniało mi ustawiczne rzucanie łaciny na wiatr. Dosłownie. Tak jak wcześniej wspomniałem, odcinek przez Zaspę i Przymorze spędziłem na ciągłym gnaniu pod wiatr. Masakra.

Kto sieje wiatr, zbiera burzę.
Ja nic nie siałem, ale zebrałem nie burzę, ale ostre cięgi, co zaowocowało (do owoców jeszcze wrócę!!!) totalną ścianą w okolicach Parku Reagana (wszędzie ci prezydenci ostatnio).
Organizatorzy przygotowali 350 kg bananów - co oczywiście jest ilością robiącą ogromne wrażenie, prawda? Oh... wait...



350 000 gram bananów podzielić na 1857 biegaczy, równa się.... około 180g na osobę, czyli... PÓŁTORA BANANA
Po głębszym zastanowieniu... NIE. NIE ROBI NA MNIE WRAŻENIA TA LICZBA.

Cały ten bieg był oczywiście beczką wybornego miodu, Puchatek zachlałby się na śmierć, ale ta łyżka dziegciu, prawie zabiła mnie, na 28 kilometrze.

Jedno szczęście, że spotkałem dobrego człowieka na trasie. Około 30 km zagadnął mnie biegacz, z którym jechałem tramwajem na bieg. Po wymienieniu zestawu spostrzeżeń na temat biegu, zacząłem zostawać nieco z tyłu. Moja ściana przygniatała mnie coraz bardziej, opadałem z sił.
Wtedy tenże uczynny biegacz, poczęstował mnie jednym z dwóch swoich żeli energetycznych. Wysusałem go łapczywie i niedługo po tym popiłem wodą (prawilnie!).
Nie wiem czy to placebo, czy to naprawdę działa, ale dwa kilometry później dogoniłem mojego dobrodzieja i towarzyszyłem mu kilometr, czy dwa.

Wtedy poczułem krew. Poczułem MOC jak Elsa z Frozen.

Dalej pognałem już sam. na 30tym kilometrze zacząłem finisz. Na 33 kilometrze pierwszy raz moje tempo spadło poniżej 6 minut na kilometr i tę prędkość utrzymałem mniej więcej do końca.

Napędzony wyprzedzaniem kolejnych biegaczy popędziłem obok PGE Areny pod górę wiaduktem. Na szczęście podbiegi to zdecydowanie moja mocna strona, więc tylko na nich zyskiwałem.
Dziki Gon jednak zaczął zbierać żniwo w postaci opuchnięcia stóp, które wydłużyły się o cały rozmiar, a sznurowadła zaczęły pić mnie w kostki.
Nie było mowy o postoju na poprawienie wiązań.
Najtrudniejsza okazała się mijanka (trasa jedną stroną ulicy w tę i drugą z powrotem) na Marynarki Polskiej. Ciągnęła się ciągnęła bez końca... Musiałem wciąż powtarzać moją nową mantrę:

najłatwiej jest przegrać w głowie
W końcu jednak opuściłem to beznadziejne miejsce i rozpoczął się prawdziwy finisz.

 Ostatnie dwa kilometry prowadziły PRZEZ stadion Lechii. Świetna sprawa, miałem niepowtarzalną okazję zobaczyć stadion z perspektywy murawy, którą obiegłem dookoła.
Na ostatniej prostej boiska, z głośników zaczęła płynąć nuta Eye of the Tiger co dało mi kopa do zrywu i potężnego finiszu... na jakieś 400 metrów :D
Dogoniłem jednego z moich towarzyszy drogi z którym to wcześniej rozprawiałem o butach do biegania. Jednak po 40 kilometrach takie zrywy to trochę za dużo...
Mój towarzysz zostawił mnie w tyle tuż przed samym AmberExpo, ja zaś postanowiłem, że do linii mety dotrę na spokojnie.

Minąłem oznaczenie 42 kilometra. Już prawie koniec! Hurra!!! Aż tu nagle zza rogu, którego nie było, wyskoczył zasrany huragan i prawie zwalił mnie z nóg.
Wybaczcie epitety, ale byłem wściekły! Człowiek walczy ponad 4 godziny a tu taki s... wyskakuje na ostatniej prostej i chce zatrzymać MNIE. MNIE??!!
W akcie rozpaczliwej furii wrzasnąłem:

Ja pi#$%^le ten wiatr!!!!!!!!
I przeszedłem do sprintu. Minąłem jeszcze 3 osoby na samym finiszu i pozdrawiając wszystkich zebranych w hali przekroczyłem linię mety.

Dokonało się.