niedziela, 25 maja 2014

Rok później

Zatytułowałem ten post cytatem z Mesa i oczywiście, uczyniłem to całkowicie nieprzypadkowo.
Dzisiaj mija dokładnie 365 dni odkąd po raz pierwszy wzułem buty do biegania i wyszedłem na szlak.

Pierwszy post na blogu
Zaczęło się od tego, że podpuszczony nieco przez znajomych, zapisałem się na Nocny Bieg Świętojański. Pisałem już o tym na blogu, ale przypomnę pokrótce; miałem do biegu 28 dni i musiałem w sprinterskim tempie przygotować formę do 10 kilometrowego biegu. Nie miałem żadnej wiedzy o treningu biegowym, więc postanowiłem improwizować. Mój pierwszy plan wyglądał następująco:

Poniedziałek, środa i piątek - bieganie, jedno kółko o długości 3 km w pierwszym tygodniu, w drugim dwa kółka - razem 6 km i co tydzień jedno kółko więcej, aż do 12 kilometrów w tygodniu pierwszych zawodów
+
Wtorek, czwartek, sobota - siłownia - full body workout - ogólnorozwojowe ćwiczenia z ciężarami, dla wzmocnienia najważniejszych partii mięśni: klatki piersiowej, pleców, barków.
i
Niedziela - regeneracja

To była prawdziwa walka z czasem - w 4 tygodnie od 3 km z ledwością, do 12 km. Trening był ciężki, ale presja czasu dała mi niesamowitą dawkę motywacji.

I tak to się zaczęło... od 3 do 42 kilometrów Maratonu w Krakowie w ciągu 358 dni.

25 maja już na zawsze będzie dniem niezwykłym, tak więc postanowiłem uczcić to. Jak można świętować rocznicę biegania? Tak, zgadza się bystrzaki :D
Pojechałem na zawody :)

Nie były to jednak zwykłe zawody, ponieważ po raz pierwszy odkąd zacząłem trenować i startować, wystąpiłem w wyścigu na 5K. Zabawne, prawda? Mam za sobą maraton, ale piątki nie zaliczyłem :P Aż do dziś. Skorzystałem z zaproszenia, w formie ulotki którą otrzymałem na jakimś evencie i zapisałem się na Grand Prix Dzielnic Gdańska :)

Tym razem cykl wystartował w dzielnicy Dolny Wrzeszcz. Naprawdę uważam, że jest to inicjatywa godna uwagi, gdyż mamy do czynienia z biegiem bez wpisowego, ale za to z elektronicznym pomiarem czasu.

Świetna atmosfera, losowanie nagród (tablet i aparat!) i ta cudowna prowadząca... :D Ludzie organizujący tego typu spotkania sportowe mają w sobie tyle pasji i radości, że ciężko się od nich nie zarazić.

Jak sami widzicie, ta wzmianka nie przypomina większości moich relacji z wyjazdów, które zamieszczam na tym blogu, ale tym razem naprawdę nie ma o czym mówić. Wczoraj świętowałem, ponieważ moja drużyna - Real Madryt - wygrała Ligę Mistrzów, no i nie ukrywając niczego... zalałem pałę totalnie :D Nie dałem rady nastawić budzika, więc kompletnie zaspałem, przez co musiałem lecieć na łeb, na szyję, by zdążyć do biura zawodów. Nie zdążyłem nic zjeść, więc we Wrzeszczu skoczyłem do sklepu po pakiet naprawczo-ratunkowy: dwa Grześki (cukier) i energy drink Rage (kofeina). Wiadomo - ciężko o gorszą opcję dietetyczną, ale wyjątkowe sytuację, wymagają zastosowania niekonwencjonalnych środków.
Skacowany niemiłosiernie, stanąłem na linii startu, jak więzień na początku Zielonej Mili u Kinga.
Bieg składał się z 3 okrążeń.
I: "Nigdy więcej nie wezmę alkoholu do ust"
II: "Te dziewczyny w różowych koszulkach, to chyba jakaś biegowa kadra Miss Polski"
III: "Na ostatnim okrążeniu muszę dać z siebie wszystko! Ups... wygląda na to, że dziś wszystko, to były te dwa poprzednie kółka"
Mimo tego, że źle się czułem, to z każdym kolejnym krokiem przyśpieszałem, a na ostatnim okrążeniu, udało mi się nawet wyprzedzić kilkanaście osób.

Wiecie co się stało na mecie? Byłem zdrowy. Kac został w tyle, a Zielony znowu Uciekł =)

W taki właśnie sposób uczciłem swoją rocznicę. Jednak na tym nie koniec, chciałbym się z Wami podzielić garścią przemyśleń na temat tego co się zmieniło w moim życiu.

Wielu z Was, drodzy czytelnicy, nie biega. Dlatego rozumiem, że być może gdy idąc chodnikiem, ktoś koło Was śmignie, możecie być zaskoczeni. Jeśli chodzi o moich znajomych - rozumiem jeżeli myślicie sobie: o matko, ten znowu o bieganiu? Co on nie ma innych tematów?

Oglądacie TV, a tam znowu jakiś dwustuletni dziadek biegnie 200 km. Jedziecie autobusem, a on po raz kolejny ma objazd, bo jakaś ulica jest zamknięta przez bieg. Wchodzicie na Facebook i znowu jakiś bliższy, czy dalszy znajomy wrzuca fotki ze swoją spoconą mordą, gryząc medal pocieszenia za doczołganie się do mety. Jedziecie samochodem, a Radio Gdańsk, zamiast mówić gdzie są korki, biadoli o tym, że 100000000000000000 ludzi bierze udział w czymśtam, gdzieśtam... itd.

I pewnie myślicie sobie: what the fuck?! Co tych wszystkich ludzi tak wzięło na bieganie?

Taka moda. I powiem Wam, że jest to najlepsza moda na całym świecie i mam szczerą nadzieję, że nie przeminie nigdy, przenigdy!

Bieganie mnie zmieniło. Schudłem i jestem sprawny jak dawniej. W końcu mam jakieś zainteresowania, sport stał się moją pasją - i to czynny sport, nie ten w telewizorze. Moje marzenia o zostaniu piłkarzem, oczywiście się nie spełniły, ale teraz jestem biegaczem i co raz częściej ośmielam się mówić o sobie, że jestem sportowcem. Rzec jasna, aby uniknąć śmieszności, zawsze od razu dodaję, że amatorem. Niemniej jednak dla mnie, ten dodatek nie ujmuje prestiżu temu określeniu. Kiedy biegam po mieście, macham innym osobom na treningu, a one coraz częściej odwzajemniają to pozdrowienie. Wtedy czuję się jak mentor, wprowadzający nowych adeptów, do naszej loży szybkomularskiej :D Jeżdżę na zawody odbywające się na całym Pomorzu i wciąż widzę te same twarze. Większości z nich nie znam, ale gdy po raz kolejny widzę te same osoby, to czuję, że jestem członkiem jakiejś społeczności. Jestem Maratończykiem. Prawdziwym. I to się już nigdy nie zmieni, nawet jeśli kiedyś przestałbym biegać. W ostatnim czasie wiele się zmieniło w moim życiu i właśnie teraz, potrzebuję biegania jak nigdy. Chemia to zbiór faktów, a endorfiny naprawdę działają. Podczas biegania NIGDY nie myślę o negatywnych sprawach, nie umiem. Kiedy jestem wściekły to przyśpieszam mocno, ale ten nadzwyczajny wysiłek wyczerpuje tą złość i się uspokajam. Wracając do domu, bolą mnie wszystkie mięśnie, ale to nie jest ból który sprawia cierpienie, wpędza człowieka w marazm. Ten ból sprawia, że się uśmiechasz. Naprawdę! Myślicie, że jestem jakimś człowiekiem o niezwykłej sile charakteru? Że od roku przezwyciężam jakieś niezwykłe trudy? Oczywiście, że tak nie jest! Jestem zwykłym chłopakiem, teraz o tym wiem. Bieganie nauczyło mnie pokory, bo na 40 kilometrach nie ma miejsca na niezwykłe czyny. Ale to, że jestem zwykłym gościem, który robi coś niezwykłego, to najlepsze uczucie na świecie. I to dlatego biegam. Nie muszę ze sobą walczyć, bo z czasem pokochałem tą zabawę.

I wiecie co? Wy też ją pokochacie.


czwartek, 22 maja 2014

Upuszczam krwi, w służbie regeneracji

Od poniedziałku siedzę na zwolnieniu od biegania, które sam sobie wystawiłem po maratonie.

Pierwsze 3 dni, były bardzo ciężkie. Ponaciągane i przeciążone mięśnie utrudniały mi nawet zwykłe chodzenie. Dzisiaj jestem czwarty dzień na "urlopie" i na szczęście jest już o wiele wiele lepiej.

Postanowiłem, że dzisiaj też jeszcze odpuszczę, aby ciało mogło całkowicie wypocząć, po trudach czterdziestki-dwójki, ale bynajmniej nie miałem zamiaru leżeć plackiem.

Wybrałem się więc do oddziału terenowego Regionalnego Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa oddać krew :) Zazwyczaj robię to równo co dwa miesiące, jednak ze względu na zawody, postanowiłem odłożyć to na później. Dzisiaj było to "później" :)

To był mój 22 raz i na nieszczęście, akurat dzisiaj wypadło mi pełne badanie krwi, więc zarobiłem dwa ukłucia :D
Zabawne, że mam 22 lata i dzisiaj po raz 22 oddałem krew, a to z kolei oznacza, że oddałem już 10 litrów.

Do punktu pobrań wybrałem się spacerkiem, więc lekką aktywność (jakby nie patrzeć prawie 5 km) mam na dzisiaj zaliczoną.

Nie obyło się jak zwykle bez komentarzy lekarki :P Odkąd biegam, mam niskie ciśnienie i muszę się nieustannie z tego tłumaczyć, ale na dodatek dzisiaj zostałem określony jako blada twarz. 
Hmmm... czepiać się białego, że jest biały?

Korzystajcie koniecznie z ciepłej pogody, ale pamiętajcie, że w związku z wakacjami w punktach krwiodawstwa zaczyna się dramat: najwięcej wypadków powoduje gwałtowny wzrost popytu na krew, zaś brak chętnych ze szkół średnich (którzy już nie potrzebują zwolnień z matematyki), wywołuje równie gwałtowny spadek podaży.
Zachęcam do poświęcenia w dniu wolnym godzinki, czy dwóch na kawę w centrum krwiodawstwa w okolicy :)

wtorek, 20 maja 2014

Wypoczynek

Ten maraton dał mi w kość o wiele bardziej niż się spodziewałem. Tak jak pisałem w relacji, naciągnałem sobie mięśnie i ledwo dobiegłem.
Na takim dystansie, wychodzą wszystkie niedociągnięcia treningu. Moja lewa noga jest wyraźnie słabsza (co akurat niespecjalnie dziwi, ponieważ jestem prawonożny), przez co podczas biegu poważnie ją nadwyrężyłem.
Także w tym tygodniu, poniedziałek i wtorek kulałem, co skłoniło mnie do zrobienia sobie dnia wolnego na wypoczynek i regenerację.
Jak widać na zdjęciu, mały chill na plaży, ale na trochę sportowo, bo bez piwa, a za to z izotonikiem :-) do tego tego niezdrowa wyżerka w Ikei i mogę z dumą powiedzieć, że nareszcie odpocząłem.
Dzisiaj jest już zdecydowanie lepiej z nogą i żywię nadzieje, na to, że jutro będę mógł zrobić już lekki trening :-)
Swoją drogą, serdecznie zachęcam do wypadu nad morze, widziałem już nawet kąpiących się ludzi, więc dla tych, nieco bardziej odpornych na chłód, będzie to idealna regeneracja.
Polecam :-)

poniedziałek, 19 maja 2014

Cracovia Maraton

Podczas maratonu, gdzieś na 30tym kilometrze, zdałem sobie sprawę, z tego że minął już rok odkąd zacząłem biegać. Dokładna rocznica wypada w niedzielę, więc będzie jeszcze czas, aby poruszyć ten temat na blogu. Mimo to, trochę nieświadomie sprawiłem sobie prezent rocznicowy :)

Tak – zaspoilerowałem :P Zresztą, ten kto obserwuje mój profil na Facebooku; Zielony Ucieka, ten wie, że udało mi się ukończyć bieg na Królewskim dystansie. Oto relacja:

Miejsce: Kraków
Impreza: 13. Cracovia Maraton
Czas: 4h:11m:19s
Miejsce w kat. OPEN: 3280
Miejsce w kat. M20: 602

Nerwy związane z wyjazdem, zaczęły się rzecz jasna znacznie wcześniej, tak więc wdzięczny jestem wszystkim moim znajomym, za wyciągnięcie mnie do Antyka przed wyjazdem. Co prawda, za grosz się nie wyspałem, ale taka chwila rozluźnienia przydała mi się niezmiernie, pomogła mi opanować panikę.

Po powrocie do domu w piątek, zabrałem się za pakowanie i gotowanie. Tak jak wspomniałem we wcześniejszych wpisach, postawiłem na proste węglowodany w postaci ryżu i makaronu, mięso i mieszankę warzyw. Swoją drogą, najlepiej by było, gdybym taką dietę, uczynił moim zwyczajem, nie zaś stosował ją tylko od święta.

Gdy moje potrawy wylądowały już w niezmiernie praktycznych pudełkach po lodach, a torba pękała w szwach wypełniona wszystkim, co tylko mogłoby mi się choćby w najmniejszym stopniu przydać, byłem gotowy do spania – a ściślej – do dwugodzinnej drzemki przed wyjazdem do Gdańska.

Udałem się samochodem do Gdańska, gdzie czekał na mnie krwistoczerwony, piętrowy rydwan Diesla – Polskibus.com. Już na starcie zacząłem popełniać błędy: po pierwsze postanowiłem upuścić telefon, co zaowocowało pęknięciem klapki, a potem usiadłem na górnym pokładzie autobusu, przez co czułem się jak jarzyna gotowana na zupę przez 10 godzinną drogę do Krakowa. Mógłbym pomarudzić na temat wad PolskiegoBusa.kom (zwłaszcza słysząc po raz n-ty jaki to on nie jest idealny), jednak chyba nieco bym przesadził. Ostatecznie – jeśli chciałbym odbyć komfortową podróż przez całą Polskę, musiałbym chyba polecieć samolotem w klasie Business. Poza tym, jestem niemal pewien, że jeszcze skorzystam z tych linii, jadąc na kolejne biegi.

W drodze do Miasta Królów, zatrzymywałem się w Toruniu, Łodzi i Katowicach. Niestety, we wszystkich trzech przypadkach były to postoje na jakiś podmiejskich dworcach autobusowych, więc nie było nic do oglądania. Te przystanki były raczej chwilowymi zjazdami z autostrady.

W Łodzi pokusiłem się o zakup biletu komunikacji miejskiej. Ot tak, po prostu, żeby zobaczyć jak wygląda :D

Jeżeli chodzi o te przejazdy, najciekawiej było w Katowicach, ponieważ przejeżdżałem koło Spodka i robiącego wielkie wrażenie budynku Uniwersytetu Ekonomicznego. Całe miasto sprawia wrażenie dość nowoczesnego. Oczywiście musiałbym być niezmiernie głupi, aby wydawać opinię o tym miejscu na podstawie 30 minutowego pobytu, ale myślę, że chciałbym tak jeszcze kiedyś wpaść :)

Po 10 godzinach, zgodnie z rozkładem, autobus zmierzający do Rzeszowa, zatrzymuje się na stacji Kraków Główny. Nareszcie. Dotarłem. To jednak dopiero początek. Dworzec w Krakowie, jest piękny, nowoczesny i schludny.
I jest cholernym labiryntem w którym nic nie można znaleźć.

Gdybym nie wiedział, jaki numer ma tramwaj w który mam wsiąść, prawdopodobnie spędziłbym cały weekend w Krakowie i musiałbym sobie zorganizować maraton po schodach ruchowych i bezalkoholowej Biedronce.

W końcu jednak wyruszyłem w stronę słynnej ulicy Reymonta – tak, tej samej którą znacie z rozgrywek Ekstraklasy – ponieważ biuro zawodów mieściło się na stadionie im. Reymana, obiekcie Towarzystwa Sportowego Wisła Kraków.

Dom Wiślaków, jest zlokalizowany niedaleko słynnych błoni i Akademii Górniczo-Hutniczej, mimo to… co ja się tam nałaziłem… ludzie… jeden tramwaj, dwa autobusy i wszystkie daleko. Od razu wyjaśniam: daleko dla osoby z 20 kilogramową torbą :D Gdy już się pozbyłem balastu, z przyjemnością spacerowałem sobie po okolicy, w której jest park i inne obiekty klubu.

Baza główna Białej Gwiazdy – nieco przewrotnie stała się na weekend sercem Cracovii (Maratonu oczywiście!! :D ). Było tam pasta party – którym swoją drogą, było więcej party, niż pasty, ale i tak miałem swoją żywność, więc w sumie bez różnicy.

W środku odbywało się Expo. Firmy produkujące sprzęt sportowy prezentowały swoje nowe modele, ambasadorzy fitness clubów udzielali porad i wiele wiele innych. Byłem niestety tak zmęczony podróżą, że marzyłem tylko o zakwaterowaniu się, więc odpuściłem partycypowanie w tej części eventu. Dodam jednak, że ponownie spotkałem Jerzego Skarżyńskiego. Tak jak podczas Biegu Europejskiego w Gdyni, promował swoją książkę, nie szczędząc nikomu chwili rozmowy, nawet jeśli tejże nie zakupił. Do trzech razy sztuka, jeśli znów go spotkam, to zakupię sobie egzemplarz „Biegiem przez życie”.

Po trzykrotnym okrążeniu stadionu (nie byłem pewien czy idę w dobrą stronę :D ), zacząłem śledzić 3 facetów, którzy zdawali się wiedzieć dokąd idą, co wyszło mi tym razem na dobre. Po dotarciu na miejsce, recepcjonista zaciągający z jakiegoś śląskiego (co za miszmasz kulturowy) poinformował mnie i mojego bezimiennego towarzysza, że wszystko już zajęte, a na parkiecie kłaść się nie wolno. Ustawiłem się więc pokornie w kolejce do jakiejś salki gimnastycznej i czekając, aż ktoś raczy potraktować mnie jak szprotkę, delikatnie (lub nie) wpychając mnie do tej puszki, zajadałem swój makaron z ryżem (brązowym!) i warzywami. Nagle spostrzegłem, że dwóch czy trzech mężczyzn ukradkiem wychodzi, po tym jak zjawił się ich towarzysz. Jako oportunista z wyboru, podążyłem za nimi, w nadziei, że tam dokąd idą będę mógł się jakkolwiek urządzić. Nie myliłem się. Panowie dostali cynk, że otwarto halę główną budynku w którym się znajdowałem.

Gospodarz obiektu kategorycznie zabronił wstępu na parkiet, jednak nie było to konieczne. Do wykorzystania były całe trybuny i niemała przestrzeń za nimi. Postanowiłem, że nie chcę być gdzieś na początku, gdzie każdy przechodzący dokądkolwiek biegacz będzie mnie mijał, więc skierowałem się w skrajny róg hali.

Tam po raz kolejny spotkałem mojego bezimiennego towarzysza, który w żartach wskazał na niewielkie drewniane podwyższenie, coś na kształt mini sceny, które stało pod ścianą. Z rozbawieniem zasugerował, ze to całkiem niezłe miejsce, zaś ja, całkiem poważnie się z nim w tej kwestii zgodziłem. Dzięki temu jako jedyny nie leżałem na betonowej podłodze. Wkrótce okazało się, że schody obok których się znajdowałem, to najbliższa droga do jedynej w tej części budynku toalety. Gdy rozłożyłem śpiwór, postanowiłem zgodnie z własnym przyzwyczajeniem, rozejrzeć się po okolicy. Zbadałem po kolei każdy korytarz, każde schody, wszystkie drzwi i ciemne schowki. Warto było. W jednym z ciemnych korytarzy w głębi jakiegoś magazynu, znalazłem ostatnie wolne materace, które wyglądały na schowane. Wziąłem jeden z nich, po czym podzieliłem się wiedzą o znalezisku z moją sąsiadką. W ten sposób umościłem sobie w tej niedoli gniazdko, w którym mógłbym zostać nawet tydzień i jestem pewien, że miałem najlepsze warunki na całej hali :)

Wiedziałem, że nastawianie budzika nie ma absolutnie żadnego sensu, mimo to jednak postanowiłem się „zabezpieczyć” (hue hue hue). Oczywiście się nie przydał i już o 5 rano byłem na nogach. Wszystko było już przygotowane poprzedniego wieczoru, więc pozostało mi jedynie zjeść ryż, przyczepić numer startowy, umyć zęby i czekać. Nie chciałem być za wcześnie, więc siedziałem odkładając moment wyjścia. Mój bezimienny towarzysz wyszedł wcześniej i wtedy widziałem go po raz ostatni.

W końcu jednak wyruszyłem, objuczony jak muł. Na początek poszedłem w złą stronę, dzięki czemu znów nadłożyłem kawał drogi. Gdy dotarłem do przystanku tramwajowego, okazało się, że ze względu na maraton, tramwaje nie kursują. Wsiadłem więc wraz z dwoma innymi biegaczami do jedynego autobusu, w nadziei, że powiezie nas gdziekolwiek.

Znacie serial How I Met Your Mother i ten motyw z żółtą parasolką? W autobusie zobaczyłem dziewczynę w żółtej, kanarkowej bluzie i od razu wiedziałem, że pójdę tam gdzie ona. To było przeznaczenie. Oczywiście mogło to mieć również coś wspólnego z jej butami biegowymi i numerem startowym na piersi, ale nie burzmy romantyzmu. Dziewczyna w żółtej bluzie (skądinąd ślicznotka) przeprowadziła mnie, niczym jarząca się w mroku (poranka) latarnia morska (tylko nie świecąca) przez zawiłości zaułków tego średniowiecznego miasta i doprowadziła na Rynek Główny.

Wyżej napisałem, że byłem za wcześnie, pamiętacie? Oczywiście teraz zostało mi ledwie pół godziny na przygotowanie – standard. Musiałem upchnąć swój ogromny bagaż w worek na śmieci i wręczyć go w punkcie depozytu, biednej gimnazjalistce, która przyjęła go z uśmiechem, zapewne kląć w myślach na mnie i moje przeklęte kamienie w worku.

Potem czas na błyskawiczne przygotowanie: coś co wyda się wszystkim nie-biegaczom zabawne, a mianowicie zaklejanie plastrami sutków i smarowanie wazeliną krocza… Tak, śmiało, pośmiejmy się razem: hue hue hue :D Niemniej jednak, te złote patenty zasługują na biegowego Nobla, ponieważ uchroniły mnie przed wszelkimi niedogodnościami :)
Dwie minuty rozgrzewki i… no tak. Kibelek jeszcze… Oczywiście kolejka taka, jakby rozdawali darowe T-shirty. Gdyby toaleta była płatna, choć 10 groszy, to jestem pewien, że problem rozwiązałby się sam. Ba! Ja sam zacząłbym kombinować :D

Strefa startowa, ostatnie poprawienie sznurówek i jestem. Teraz nareszcie przyjdzie mi się zmierzyć z największym wyzwaniem fizycznym w moim życiu.
Wyjątkowo o godzinie 9.00, specjalnie dla uczestników maratonu, trębacz odegrał hejnał z wieży kościoła mariackiego, wystrzał startera, gołębie przerażone wzbiły się do lotu, a biegacze, niemniej przerażeni ruszyli na trasę.

Trasa tegorocznego Cracovia Maraton, nie była taka jak wymarzyli sobie organizatorzy. Zamiast jednego okrążenia po niemal całym Krakowie, mieliśmy do przebycia dwa kółka po starszej części miasta. Było to podobno jedyne wyjście wobec problemów organizacyjnych i zagrożenia powodziowego, mimo to dało się słyszeć głosy niezadowolenia. Jeśli chodzi o mnie, to przeszedłem nad tym faktem nieco obojętnie. Szkoda mi było jedynie tego, że w nowym kształcie trasa nie posiadała atestu PZLA.

Cała reszta była wspaniała.

Pierwsze kilkanaście kilometrów poświęciłem na planowanie biegu. Stwierdziłem, że muszę zadbać o zapas wody i cukru, tak więc skrupulatnie pobierałem wodę i napoje izotoniczne, oraz jedzenie. Jeśli chodzi o to ostatnie, to było w czym wybierać: banany krojone na kawałki, banany przecięte na pół, kostki cukru i czekolada. Ta ostatnia w moim przypadku sprawdzała się najgorzej, zaspokajając jedynie moje łakomstwo :D

Na około 8 kilometrze, usiłowałem porwać garść czekoladek z tacki co skończyło się tym, że sam wziąłem dwie i wysypałem wolontariuszom całą resztę na ziemię… Sorry :D

Podobno nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu… cóż, tak gorliwie się nawadniałem, że koło 22 kilometra poczułem zew natury. Rzecz jasna, wobec ostatecznego wyniku nie miało to jakiegoś istotnego znaczenia, ale jednak zawsze to w jakiś sposób wybija człowieka z przyjętego rytmu.
Po drodze mijałem ciekawe obiekty, jak choćby; główny budynek AGH, błonia, które obiegłem niemal naokoło, brzegi Wisły, a z daleka, na wzgórzu widać było Zamek Królewski w całej okazałości.

Nie spodziewałem się takiej wspaniałej atmosfery w trakcie biegu. Kibice byli dosłownie wszędzie, na ponad 20-kilometrowej trasie, nie było ani jednego miejsca, gdzie nikt nie stałby przez 200 metrów. Ludzie stali z bębnami, trąbkami, marakasami i różnymi rodzajami klaskaczy. Była grupa dziewczyn z jakiegoś klubu Zumby, które tańczyły z pomponami i jedna dziewczyna z napisem „Uśmiechnij się jeśli nie masz majtek” – no cóż, skłamałem :D Swoją drogą, do niej się uśmiechnąłem, nawet na 40tym kilometrze, kiedy miałem już dość wszystkiego. Największy podziw, z pośród wszystkich kibiców, wzbudzało pewne starsze małżeństwo, stali na progu swego domu i przez kilka godzin klaskali i krzyczeli „brawo, brawo!” – nie jestem pewien, czy mój maraton był większym wyczynem.

Wracając do wymiaru sportowego: około 26 kilometra, zauważalnie osłabłem. Bardzo mnie to zaskoczyło, ponieważ na treningach biegałem znacznie więcej, w lepszym tempie. Pierwsze 21 kilometrów biegłem w tempie nieco wolniejszym, niż to potrzebne do złamania 4 godzin i planowałem przyśpieszenie po tym czasie. Jednak przed 30tym km zauważyłem po międzyczasach, że wyraźnie zwolniłem. Wtedy już wiedziałem – marzenie o debiucie poniżej 4h legło w gruzach.

Oczywiście znajdą się tacy którzy powiedzą: „trzeba było walczyć do końca, nie poddawać się”. Tak to prawda, ale musicie wiedzieć to co i ja wiem teraz: maraton uczy pokory. Jeśli popełniło się jakiś błąd taktyczny, bądź nie trenowało się wystarczająco dużo, to tracąc 7 minut na 2/3 dystansu, jest już za późno na zryw.

Jednak nawet gdybym się porwał, na taki ostateczny atak, to i tak nic by z tego nie wyszło. Koło 35 km, mięsień lewej nogi, który dawał mi się we znaki już od półmaratonu, zaczął pulsować ostrym bólem. Za nic w świecie nie chciałem się poddać, nie chciałem zejść z trasy tak jak 154 inne osoby. Musiałem więc zwolnić. Moje tempo min/km spadło znacznie. Morale niestety również. W takich chwilach, człowiek myśli o tym gdzie popełnił błąd. Za mało treningu, złe rozłożenie sił, brak odpoczynku itd… Moja litania żali do samego siebie i kontemplacja bólu trwała, aż do 40 kilometra. Miedzy 35tym a 40tym nie robiłem nic innego, poza odliczanie w myślach kroków, jakie muszę postawić aby dotrzeć do mety.

Wtedy stało się coś przełomowego.

Wbiegłem do tunelu, ciągnąc niemal nogi za sobą. Byłem w chwili najczarniejszego kryzysu. Gdy byłem już na końcu tunelu, usłyszałem za swoimi plecami głośne okrzyki motywacyjne grupy ludzi. Nie pamiętam już dokładnie co to było, w każdym razie coś w stylu „damy radę” albo „jestem zwycięzcą”. Gdy odwróciłem się, zobaczyłem, że biegnie za mną grupa prowadzona przez Pacemakera na czas 4h:15min.

To był impuls którego potrzebowałem.

Oto ja, butny zarozumialec, który chciał w debiucie złamać 4h jestem doganiany przez niemal kwadrans gorszy czas! Co to, to nie! Gen rywalizacji pozwolił mi przełamać mój dołek i ruszyłem z pełną mocą. Sięgnąłem po wszystkie zasoby jakie miałem na te ostatnie 2 kilometry. Zawsze gdy wykorzystuję swoją energię do zera, doznaję osobliwego uczucia. Mianowicie kręci mi się w głowie, zaczynam czuć się tak, jakbym miał zaraz stracić świadomość. Nie jest to jednak silne wrażenie, które by mogło mnie faktycznie pozbawić przytomności. To raczej taka lampka ostrzegawcza, gdzieś na granicy świadomości, która ostrzega: „Zielony, przesadzasz, musisz się już zatrzymać”.

Mimo to, biegłem przez kolejne dwa kilometry.

Po minięciu tabliczki z napisem „42”, chciałem przebyć ostatnie 200 m z rękoma uniesionymi w geście tryumfu, ale okazało się, że nie jestem w stanie. Ramiona opadły mi do tradycyjnej postawy i w ten sposób brnąłem do mety. Chciałem tradycyjnie zakończyć sprintem, lecz znużone mięśnie nie dawały rady powtarzać tych samych ruchów, co przez ostatnie 4 godziny, w większym tempie. Postanowiłem więc znacznie wydłużyć krok.

Pokonałem metę, praktycznie wieloskokiem, a nie biegiem.

Nie było szczęścia, nie było ulgi, nie było spełnienia… nie było nic. Sunąłem naprzód, przyjąłem na szyje medal, wolontariuszka okryła mnie folią, niczym niedołężnego starca. Ja zaś tylko szedłem krok po kroku, powolutku przechylając się z nogi na nogę. Wiedziałem, że gdy się zatrzymam, to co najmniej na kilkanaście minut.

Wolontariuszka, widząc moją twarz zatrzymała mnie, żeby upewnić się czy wszystko ze mną w porządku. No cóż, gdybym powiedział, że tak – niechybnie bym skłamał.

Dobrnąłem do barierek i zacząłem się rozciągać, a po wykonaniu kilku prostych ruchów, usiadłem.

To był już koniec, dokonałem tego.

Ja sam, bez niczyjej pomocy. Bez żadnego świadka, mimo obecności kilku tysięcy ludzi na placu.

Dobiegłem.


sobota, 17 maja 2014

Mam jutro coś do udowodnienia.

Jestem tutaj sam. Nie udało mi się poznać więcej niż jednej osoby, ale to nic.
Teraz wiem, że jestem tu dla siebie. Ostatnie dwa tygodnie, były pasmem niepowodzeń. Wszystko co mogło, spieprzyło się. Do dziś. Dzisiaj jest ostatni taki wieczór.
Cieszę się, że jestem tu sam. Nie będę zwiedzał, będę biegał.

I pokaże wszystkim, że mogę i potrafię.

piątek, 16 maja 2014

Road to Cracow

Cześć :-) chciałem napisać wczoraj porządna notkę wczoraj na temat moich przygotowań do wyjazdu, niestety sprawa totalnie mnie przerosła i w związku z tym pakowałem się niemal do drugiej w nocy.

Korzystając z mobilnej aplikacji blogowej, opiszę Wam jak wyglądają przygotowania do wyjazdu na Maraton :-D ostatecznie - nie mam nic lepszego do roboty przez najbliższe 8 godzin :-D

Od wczoraj spamuję Facebook, swoimi przygotowaniami. Na profilu Zielony Ucieka, możecie obczaić zdjęcia jedzonka na cały weekend, a przynajmniej na dzisiaj :-D
Zdjęcia ukazują moje autorskie potrawy - Turbowarzywne Spaghetti i danie o szokującej nazwie - Ryż z kurczakiem :-P
Nie będę wstawiać przepisów, stwierdziłem, że to nie jest blog kulinarny. Niemniej jednak, jeśli wola, mogę napisać coś więcej na privie.
Na Turbospaghetti złożyły się takie składniki jak: cebula, czosnek, papryka, pomidory, rukola, mielone z szynki wieprzowej i pełnoziarnisty makaron :-)
Ryż z kurczakiem składał się zaś z brązowego ryżu i piersi z kurczaka (szok), oraz selera, rukoli, cebuli, papryki, pomidorów i marchewki :-)
Gotowanie tego całego prowiantu zajęło mi czas do północy.

Wyszło tak późno, ponieważ moi niezawodni znajomi, wyciągnęli mnie do baru :-D za co, oczywiście jak zwykle jestem wdzięczny, nawet jeśli przez to spałem dwie godziny :-D

Cała procedura przygotowań, została jednak poprzedzona rozbieganiem - 10 km bez zegarka ani telefonu. Żadnych pomiarów, ani statystyk. Tylko standardowe rozprostowanie kości. Po raz kolejny okazało się, że mogę biegać, mimo iż nie mogę chodzić :-D

Na sam koniec pakowania, zorientowałem się, że nie mam ani materaca, ani karimaty. Na szczęście, jak śpiewał Niemen - ludzi dobrej woli jest więcej - i chwała im za to :-)

Po dwóch godzinach snu, jestem już w drodze do Łodzi, jadąc Polskim Busem. Swoją drogą, te wszystkie opinie, na temat tego, jaki to on nie jest cudowny, są chyba nieco przesadzone...

Napiszę coś jeszcze w Krakowie, bo przez zmęczenie i brak porządnego podglądu, pisze jakoś niespójnie :-D

wtorek, 13 maja 2014

Zatrważający weekend

Po tym jak wczoraj dodałem tutaj notkę po pierwszej w nocy, mój czas sennej regeneracji pozostawiał wyjątkowo wiele do życzenia. Łatwo więc się domyślić, że mój mózg przechodził w stan wstrzymania, przy każdej sposobności i tak:

  1. Autobus - klasyka. Sprint do miejsca dla niepełnosprawnych, biorę w namiętne objęcia plecak i kimamy
  2. Bukszpryt - sen na jawie, 15 minut przed kolokwium
  3. Mój dzisiejszy faworyt - znów autobus - siadam koło studentki nawigacji, wyciągam telefon, siedzę na fejsie i... zasypiam z twarzą w Messengerze :D Obudziłem się, dopiero gdy mój błędnik zorientował się, ze za 0,5 sekundy położę się na współpasażerce. Błędnik wie, że to raczej słaby podryw :D
Piszę to z dość istotnych powodów. Niestety, po przebudzeniu w punkcie 1, poczułem, że boli mnie kolano. Niestety nie przestało przez cały dzień. Za radą koleżanki, odpuściłem dzisiejsze rozbieganie i mam nadzieję, że to nic poważnego. W tygodniu maratonu, łatwo wpaść w panikę.

Nie wiem dlaczego, ale wszystkie świetne wydarzenia w których chciałbym partycypować, odbywają się właśnie w weekend 16-18 maja. Czyli w weekend maratonu.
Niestety sam maraton mnie rozczarował, a konkretnie postawa organizatorów - na tydzień przed zawodami, została zmieniona trasa i według jej nowej wersji... robimy dwa okrążenia, ergo przebiegnę dwa półmaratony w Krakowie - po prostu świetnie. Uważam (i nie jest to tylko moja opinia), że to bardzo nie w porządku wobec tych wszystkich którzy jadą na Cracovię, żeby biegowo zwiedzić miasto. Kółka, to mogę sobie robić wokół osiedla, jakbym zrobił 15 to byłby też maraton.

Tym bardziej martwi mnie to co mnie omija...

Jednak, skoro ja ie mogę wykorzystać tych okazji, to być może Wy skusicie na którąś z moich alternatywnych propozycji:

Moja Alma Mater, jak co roku organizuje duże wydarzenie muzyczne. Z bieganiem nie ma to co prawda zbyt wiele wspólnego, niemniej jednak uważam, że warto. Oczywiście możecie sami wpleść jakieś biegowe akcenty - ot choćby wbić bez wejściówki przez płot i spróbować interwałów z ochroną - proponuje 4 x 100m na maksymalnym poziomie.

Ponadto mam dla Was dwie arcyciekawe propozycje sportowe, w przypadku których, moja absencja, będzie absolutnie nieodżałowana:
Coroczny Test Coopera (przypominam: chodzi o pokonanie jak największej odległości w czasie 12 minut). Czekałem na kolejną edycję cały rok, ponieważ bardzo chciałem się w tym sprawdzić. Teoretycznie, jest to świetny wyznacznik dyspozycji fizycznej, który na co dzień, ciężko jest mierzyć samemu. Jak już wspomniałem, wyczekiwałem tego wydarzenia od dawna i niestety dzisiaj dowiedziałem się, że odbywa się w czasie, gdy będę nabywał odleżyn od siedzenia na 4 literach w Polskim Busie.

Oto i on - gwóźdź programu i jednocześnie gwóźdź do trumny mojego samozadowolenia. W zeszłym roku jeszcze nie biegałem gdy te zawody się odbywały, a w tym roku będę kręcił kółka wokół Lajkonika.
Mimo, że nie miałem okazji widzieć tego wydarzenia na własne oczy - uważam to za najciekawszy start w Grand Prix Kaszuby Biegają.

Jeden wielki, morderczy podbieg... Na samą myśl, aż mnie przechodzą ciarki... To musi być wspaniała trasa!

Oczywiście taka reakcja może dziwić, ale pojedźcie na te zawody w niedziele, a zapewniam Was, że przekonacie się, jak taki morderczy podbieg uszczęśliwia zniszczonego fizycznie człowieka.

Od siebie dodam, że same okolice szczytu, to bodaj jedne z piękniejszych rejonów Kaszub, które warto odwiedzać o każdej porze roku - wiem co mówię :)


Podsumowując: niestety, kalendarz nieco ze mnie zakpił, ponieważ gdyby nie maraton, to na upartego mógłbym uczestniczyć we wszystkich 3 imprezach. Tak to bywa. Niemniej jednak zachęcam, abyście mnie tam zastąpili :)

Ktoś musi biegać na Kaszubach, prawda?


poniedziałek, 12 maja 2014

Noc jest ciemna i pełna biegaczy

Dobry wieczór

Podsumowując dzisiejszy trening, miałem zamiar napisać, o tym jaki to nie był słaby dzień... że zmarnowany, że smutny, że bez sensu 'n shit. Pod koniec notki, miałem napisać, jak endorfiny z biegania poprawiły mi nastrój, po czym chciałem Wam niczym prorok wyjawić tajemnicze misterium zaj#$%^ści biegania...

Jednakże rzeczywistość lubi pisać swoje scenariusze.

Tak więc, znudzony tym jakże monotonnym dniem (za wyjątkiem nowego odcinka GoTa :D ), postanowiłem zrobić kółko przed zmrokiem. Wyszedłem bez przekonania, czekałem 5 minut, aż GPS w Endomondo raczy się przebić przez nieistniejącą warstwę chmur i ruszyłem. Swoją drogą, GPS dziś znowu coś pokiełbasił, więc w efekcie zapis mojego treningu pewnie znowu udowadnia, że jestem Jezusem i zasuwam po jeziorze. Nawet nie chciało mi się sprawdzać.

Wieczór bardzo szybko zaczął się ochładzać, a moją głowę pośród cieni drzew zaczęły spowijać coraz głupsze myśli, tak więc przyśpieszyłem dość znacznie i uzyskałem prędkość, która pozwala mi użyć sformułowania śmigałem.

W ten sposób zrobiłem kółko wokół Kartuz, na podbiegach przyśpieszając, zachęcony całkiem niezłą dyspozycją.

I do tego miejsca wszystko było normalne, a jedyną obocznością względem zwyczajnego treningu, był lekki deszczyk, który powoli się wzmagał, zachęcając mnie do przyśpieszenia i jak najszybszego dotarcia do domu.

Wtedy właśnie wbiegłem na leśną drogę. Dukt prowadzący prosto na Burchardztwo.
Otoczony z każdej strony lasem gościniec, prowadzący do zadupiastego Mordoru.

Usłyszałem muzykę. Niezbyt wyszukaną, raczej bracia Figo Fagot niż Pavarotti. Mam wadę wzroku, więc biegłem na słuch, ostrożnie, żeby w tym półmroku nie zaliczyć z kimś czołówki. Wtedy dostrzegłem kształt i zdało mi się, że ta osoba jest odwrócona do mnie plecami. Wiem, że ludzie którzy tutaj mieszkają od niedawna, stają się dość bojaźliwi w lesie po zmroku. Chcą oszczędzić tej osobie zaskoczenia, zacząłem tupać butami najgłośniej jak się dało.

Nic to jednak nie dało...

Okazało się, że to kobieta która akurat musiała się pochylać nad swym berbeciem w wózku, dokładnie w tym momencie gdy ją mijałem, przypadkowo podniosła wzrok i zobaczyła sylwetkę która pojawiła się znikąd...
-AAAAAAAaaaaaa!! - krzyknęła tak, że aż dziki poszły szukać gałęzi gdzie indziej
-spokojnie! - próbowałem nadać swojemu głosowi maksymalnie swobodny i nietrynkiewiczowski ton
-no zawał murowany! - zawołała wciąż zszokowana, jednakże już nieco rozbawiona własną reakcją kobieta
-spokojnie, w tym lesie można spotkać o wiele gorsze rzeczy... - powiedziałem tajemniczo i zniknąłem w ciemnościach.

I właśnie dlatego, warto było dziś wyjść pobiegać :)

THE END.

P.S.
Specjalnie dla Was, mam pewien bonus (bynajmniej nie BGC):

niedziela, 11 maja 2014

Bieg Europejski w Gdyni

Data: 10 maja 2014, miejsce: Gdynia

Czas (brutto): 47m:49s
Czas (netto): 46m:27s

Miejsce w kat. OPEN: 1385/5143
Miejsce w kat. Mężczyźni: 1310/3691
Miejsce w kat. M-29: 374/981

Witam wszystkich w to niedzielne popołudnie :) Czas na podsumowanie kolejnego startu, powoli rozkręcającego się sezonu. Po raz trzeci powróciłem do Gdyni, chociaż znów na imprezę pod innym tytułem. Tym razem był to Bieg Europejski - flagi Unii i wielka radość z powodu rocznicy przystąpienia do federacji europejskiej. Myślę jednak, że nikt z uczestniczących nie zajmował się tego dnia polityką, a jedynie sobą, swoimi nogami i tym żeby znaleźć wolny kawałek asfaltu, aby postawić stopę.
Ale zacznijmy od początku:

To był ciężki tydzień, masa spraw etc... Dlatego ani mój trening, ani moja regeneracja nie wyglądała jak powinna. Dlatego też, gdy w sobotę o 8 rano zadzwonił budzik, postanowiłem przymknąć jeszcze oczy na 5 minut. W końcu wszystko przygotowane już było wieczorem, dałem sobie zapas czasu - tak więc zasłużyłem sobie! Już wiecie prawda? Oczywiście, że zaspałem! Moje 5 minut przeciągnęło się w godzinę i w efekcie miałem 4 minuty żeby wyjść z domu. Chwyciłem plecak i dzida na autobus. W Żukowie, między jednym autobusem a drugim miałem kilkanaście minut, więc musiałem uzupełnić węgle, aby nie biegać z pustym żołądkiem. Jako, że moje zaplanowane, biegowe śniadanie szlag trafił, sprawiłem sobie zestaw, jak na powyższej fotografii. Litr wody i 3 Prince Polo, łącznie 835 kcal o dość wysokim IG. Nie przejąłem się jednak. Moc to moc.

Wybaczcie jakość, zdjęcie zrobione moim ulubionym, prawym klapkiem Kubota. Robię zdjęcia prawym, ponieważ tą stopę mam 0,5 cm krótszą i jest mniej zużyty.
Jak widać pogoda nie była majowa. Chociaż z drugiej strony... Tak czy inaczej w tłumie biegaczy można było słyszeć skrajne opinie. Jedni ubóstwiali rozsądną temperaturę i brak palącego słońca, drudzy narzekali na deszcz. Ja sam bardziej skłaniam się ku tym drugim, gdyż burzowa atmosfera, jest na swój sposób ciężka.
Miałem bardzo dużo czasu na rozgrzewkę, prowadzoną, podobnie jak ludzie na zdjęciu, na końcu Skweru. Mmmm... zapach wody :) Nawet jeśli nie jest to czysta laguna :D

Na linii startu zameldował się kolejny rekord frekwencji. Tym razem (o zgrozo!) ponad 5000 biegaczy. Nie jest to szczególnie sprzyjająca okoliczność, zresztą pisałem już o tym wcześniej. Niemniej jednak organizatorzy wyciągnęli wnioski z poprzednich edycji, a to na ogromny plus. Co mam na myśli? Służby porządkowe pilnowały, aby ludzie stali we właściwych im strefach czasowych. Jasne, że całkowite upilnowanie takiej masówki to jest absolutnie niemożliwe, ale propsy, bo częściowo się udało. Zasłyszałem w tłumie, że osoby bez widocznych numerów startowych, proszone były o opuszczenie trasy. Za linią mety, wolontariusze odznaczali kto już dostał medal, aby tym razem nie zabrakło pamiątkowej nagrody dla tych, którzy docierali pod koniec stawki.

Nie będę się powtarzał, ale jak zwykle w Gdyni, trzeba było szukać wolnego kawałka asfaltu, aby postawić stopę. W tym własnie upatruję powodu mojej "porażki". Niestety nie udało mi się po raz kolejny pobić rekordu życiowego. Oczywiście nie chcę powiedzieć, że nie ma w tym mojej winy. Wiadomo - gdybym lepiej trenował - byłoby lepiej. Zapraszam Was jednak do zakładki Ostatni Trening, na pasku nawigacyjnym. Wyjątkowo pobiegłem z Endomondo i gdy klikniecie pod mapką kartę Międzyczasy, to zobaczycie, że przez 8 kilometrów z 10, utrzymywałem tempo, które bez problemu zapewniłoby mi życiówkę. Niestety, nieco za późno wszedłem w swój rytm. Muszę to uwzględnić na treningach :)

Bieg Europejski, to kolejny bagaż doświadczeń na przyszłość. To także naprawdę fajna impreza, o której summa summarum, nie można powiedzieć złego słowa. Pisałem o tym na profilu Zielony Ucieka, ale warto raz jeszcze: w namiocie organizatorów, można było zamienić kilka słów z Jerzym Skarżyńskim, co na mnie zrobiło osobiście ogromne wrażenie, ponieważ jeszcze całkiem nie dawno oglądałem program o bieganiu w TVP1, który współtworzył. Gdyby ktoś z Was był ciekaw tej postaci, to odsyłam na jego stronę internetową.

Wrzucam jeszcze jedno foto z pochmurnej, lecz naładowanej endorfinami Gdyni. Już niedługo, bo za miesiąc, wracam tam na rocznicę mojego biegania - Nocny Bieg Świętojański. Ten bieg ma wszystkie zalety pozostałych gdyńskich imprez + niepowtarzalną, nocną atmosferę :)

Tymczasem został mi ostatni tydzień przed maratonem w Krakowie. Chciałem nadrabiać stracony czas, na szczęście na biegu ktoś mi uświadomił, że już za późno. Teraz czas na lekkie bieganie i rozciąganie :)

Do tego czasu na pewno coś jeszcze napiszę, a Wy skorzystajcie z tego, że ten deszczowy weekend, nieco się przejaśnił i JAZDA!!

piątek, 9 maja 2014

Tapetowanie

Naprawdę nie wiem co się dzieje z tym bloggerem... Kiedyś nie było problemów z ustawianiem obrazków i treści, a teraz? Piszę sobie, a fotka ucieka mi jak matryca w maszynie do pisania. Szkoda, że nie mogę jej piz... tzn potraktować gwałtowną siłą zamachową. Nevermind.

EDIT: trochę się ogarnęło, ale bez szału.

Oto, powyżej moja nowa tapeta. W obliczu strasznych, 30 kilometrowych wybiegań i posypania się moich wszystkich planów związanych z krakowskim maratonem, jak tonący brzytwy, chwytam się każdego bodźca który mógłby mnie w jakikolwiek sposób zmotywować. Poza tym, już od dawna ta ściana była stanowczo zbyt pusta, po tym jak zdjąłem z niej zdjęcie szczeniaczków rasy Jack Russel Terrier.
Jutro dołożę, kolejny numer startowy, całkiem podoba mi się ten nowy pomysł :)

Dzisiaj lajtowo, 10 km tylko, ponieważ jutro jadę na Bieg Europejski, no i również z powodu skandalicznej, 9 dniowej przerwy w bieganiu spowodowanej odpowiednio: lenistwem (1 dzień), najlepszym weekendem życia (3 dni), najgorszym tygodniem życia (5 dni).
Totalne zamieszanie.

Właśnie dlatego stwierdziłem, że od teraz Zielony musi uciekać i stąd nowy adres URL bloga, oraz fanpage na fejsie. Do tego tematu jeszcze powrócę.

Jeżeli chodzi o dzisiejszy trening, to lajtowe 10 km, zakłócił mi intensywny ból mięśnia. Prawdopodobnie było to leciutkie naciągnięcie. Może Wam się wydawać, że to oksymoron: intensywny ból i leciutkie naciągnięcie. Bynajmniej. Takie kontuzje bolą od razu z całą mocą. Na szczęście nic się nie stało, zatrzymałem się na chwilę, rozmasowałem i pobiegłem dalej, bardzo asekuracyjnym krokiem.

Wiecie, że biegając od prawie roku regularnie, jeszcze NIGDY nie biegałem w deszczu? Przypadek? Nie sądźcie! Nie cierpię deszczu i nigdy w nim nie biegam. Sprawa jest trudna, gdy w grę wchodzi taka wczesno-letnia pogoda jak w ten weekend. Na szczęście na dzisiejszej dyszce, złapała mnie tylko mżawka i to ona w głównej mierze pogoniła mnie do domu :D
Dodam, że 10 minut, po moim powrocie, zaczęła się ulewa. Tyle wygrać.

Na koniec zapraszam, do zakładki o moich osiągnięciach w Endomondo. Dzisiaj jest ta nie lada gratka. Zapis z mojego treningu. O ile się nie mylę, pokazuję tempo 47 mik/km. Cóż... jeśli nie macie porównania, ile to jest to postaram się to zobrazować tak:

Tempo jakie osiągnąłby śpiący człowiek, przewracający się na drugi bok, ale zawsze w tą samą stronę.

I co teraz, Bolt?