niedziela, 30 sierpnia 2015

Co ten rower? Problemy motywacyjne

Jak zwykle odsyłam do zakładki Ostatni trening

Skoro już wiecie o co chodzi, to jak widać zrobiłem sobie dziś dość porządny trening szosowy, tempo uważam za przyzwoite, jeśli weźmiemy pod uwagę to, że mam jedną sprawną przerzutkę, więc o jakiś kosmicznych prędkościach nie ma mowy. Każdy podjazd jest z kolei walką o przetrwanie.

Swoją drogą mieszkanie na Kaszubach ma dość oczywistą zaletę - jazda po płaskim jest praktycznie niemożliwa :P
Nie jestem kolarzem, ale czasami mam wrażenie, że w czasie treningów pokonuje premie górskie :P

Przed wyruszeniem w trasę, zastanawiałem się: "w prawo czy w lewo?"

Wybrałem lewo (bynajmniej nie z powodu poglądów politycznych), zostawiając sobie dwa paskudne podjazdy między Grzybnem a Kobysewem na sam koniec i uważam, że był to dobry pomysł, który mam zamiar wprowadzić do rutyny treningowej.

Podejrzewam, że wśród Was mogą znaleźć się dużo bardziej wytrawni kolarze, którzy 36 km traktują jako żart, nie trening, nie mniej jednak mi w dniu dzisiejszym dał nieźle w kość.

Tak bardzo, że gdy w domu zabrałem się za swoje uzupełniające ćwiczenia siłowe, miałem poważne problemy motywacyjne.

Na drążku wymiękłem już w pierwszej serii. (wstyd i hańba!!!) Zaś w pompkach przy 3ciej.

Jak można się domyślić, skoro jednak robiłem pompki, to i drążka ostatecznie nie odpuściłem. Kilka wdechów, kilka okrążeń korytarza... Przywołałem w myślach moją motywację, która dała mi tego małego kopa, która pozwoliła mi powiedzieć pod nosem: nie ma opcji! nie odpuszczę.
Położyłem dłonie na drążku i zrobiłem swoje.

Ani podciągania, ani pompek nie wykonałem zgodnie z planem, był to raczej słaby trening, ale nie odpuściłem.
Udowodniłem sobie dzisiaj, że moja motywacja nie jest chwilowa.

Sęk w tym, że jutro będzie trzeba udowadniać to sobie znowu.

sobota, 29 sierpnia 2015

200 hamburgerów

"Hamburger – rodzaj kotleta z mielonego mięsa wołowego, którego porcja została uformowana w płaski, okrągły placek, a ten następnie usmażony lub upieczony na ruszcie (grillu). Tak przygotowany hamburger bywa zwykle umieszczany między dwoma kawałkami lekko przypieczonej, poprzecznie przeciętej bułki"
~Wikipedia 

Być może dla Was, jest to BicMac, czy inny cheeseburger, coś co jecie raz na tydzień, może raz na miesiąc, może codziennie. Zapewne to nic innego jak zjadliwa słona potrawa, która się Wam kojarzy z Stanami Zjednoczonymi, otyłością a jednocześnie z świetnym smakiem, biorącym się w sumie nie wiadomo skąd. Może być i tak, że nie lubicie burgerków, bo tłuste, bo niezdrowe (to by akurat oznaczało, że w istocie je lubicie, ale próbujecie oszukać własną świadomość iż jest przeciwnie w imię nowego stylu życia) lub po prostu bo niedobre.

Mogę jednak zaryzykować stwierdzenie: prawdopodobnie w mniejszym lub większym stopniu jest to dla Was coś, co się je.
Hue, hue, hue, no tak, a co by miało się z tym innego robić? Przecież hamburger nie zapewnia darmowych lotów do Hamburga.
Coś co się po prostu je, jedno z dań, nie wiele inne niż pizza, spaghetti czy kebab.

Ale nie dla mnie.

Dla mnie hamburgery to styl życia. Kocham je i uwielbiam. Nigdy ich nie oceniam. Darzę szczególnym uczuciem te które są pyszne, ale nigdy nie odtrąciłem żadnego tylko dlatego, że był niedobry. Nie oceniam ich, nawet gdy śmierdzą ludzkim potem (vide hamburgery z biedronki po dwóch dniach) czy zwijają się w rulonik z suchości.

Parafrazując Majkę Jeżowską: wszystkie hamburgery nasze są.

Dziwne? A pewnie, że dziwne.

Miałem w życiu dwa czy trzy nałogi, kawa mi została do dziś. Ale hamburgery to było uzależnienie. Wróć. To jest uzależnienie z którym będę się zmagać do końca życia.

Uzależnienie od jedzenia (ang.) - wygooglałem dla Was artykuł który mówi o tym, że "śmieciowe" jedzenie istotnie może uzależniać, tak jak w moim przypadku.

Był w moim życiu okres, kiedy nie jadłem praktycznie nic innego niż "Hamburger drobiowy" i bułka kajzerka z biedronki z dodatkiem ketchupu. Opakowanie zawierające 10 kotletów czasami nie wystarczało mi nawet na pół dnia. 15 pseudohamburgerów jednego dnia? Normalka.

Przyszedł taki moment, że nawet nie chciało mi się ich już smażyć i wsuwałem je na surowo.

Nie mam pojęcia jak długo to trwało, ile ich zjadłem, ale przyszedł dzień kiedy powiedziałem DOŚĆ.
Było ciężko, nie wiem czy macie świadomość jak ciężko jest z dnia na dzień zerwać z czymś co stanowi 3/4 całej diety.
Co robiłem? Po prostu przestałem jeść cokolwiek, bo nic nie potrafiło mi zastąpić tego smaku, który tak uwielbiałem, tego niemal liturgicznego obrządku przygotowywania kanapek.
Było ciężko, a na dodatek nie miałem zbytniego wsparcia ze strony otoczenia, gdyż w domowej lodówce zawsze "znikąd" pojawiały się nowe burgerki, które kusiły mnie swym powabnym wyglądem i zwodziły zapachem swoich feromonów (w tym porównaniu naprawdę niepokojące jest to, że one naprawdę czasem pachniały potem, co przywodzi myśli o antropofagii).

Nie będę się tu rozpisywał o tym, jak to się skończyło, ostatecznie interwencja Monaru nie była konieczna. Jednakże, w imię lepszego życia porzuciłem swoje zgubne zwyczaje i dziś jestem prawie czysty.

Prawie, bo oczywiście nadal zdarza mi się walnąć McDouble, ostatnio na grillu nawet zjadłem kilku moich starych przyjaciół z Biedronki. Wciąż pozostał mi przemożny sentyment do nich i zawsze zatrzymuje się koło biedronkowskiej lodówki z zwieszoną głową, spoglądając w kierunku swych stóp, bo w ich okolicach zazwyczaj są eksponowane te cudowne wyroby rodzimej branży drobiowej.

Miałem napisać notkę o treningu, ale natchnęła mnie statystyka z Endomondo:


Według Endo jest to ekwiwalent ponad 108 tysięcy kilokalorii.

Czy zjadłem w życiu ich więcej? Prawie na pewno. Czy spalę ich więcej? Mam nadzieję. Czy kiedykolwiek spalę wszystkie które zjadłem? Cytując Pezeta: "Tylko Bóg wie, jeśli jest".

Memento burger.