Podczas maratonu, gdzieś na 30tym kilometrze, zdałem sobie sprawę,
z tego że minął już rok odkąd zacząłem biegać. Dokładna rocznica wypada w
niedzielę, więc będzie jeszcze czas, aby poruszyć ten temat na blogu. Mimo to,
trochę nieświadomie sprawiłem sobie prezent rocznicowy :)
Tak – zaspoilerowałem :P Zresztą, ten kto obserwuje mój
profil na Facebooku; Zielony Ucieka, ten wie, że udało mi się ukończyć bieg na
Królewskim dystansie. Oto relacja:
Miejsce: Kraków
Impreza: 13. Cracovia Maraton
Czas: 4h:11m:19s
Miejsce w kat. OPEN: 3280
Miejsce w kat. M20: 602
Nerwy związane z wyjazdem, zaczęły się rzecz jasna znacznie
wcześniej, tak więc wdzięczny jestem wszystkim moim znajomym, za wyciągnięcie
mnie do Antyka przed wyjazdem. Co prawda, za grosz się nie wyspałem, ale taka
chwila rozluźnienia przydała mi się niezmiernie, pomogła mi opanować panikę.
Po powrocie do domu w piątek, zabrałem się za pakowanie i
gotowanie. Tak jak wspomniałem we wcześniejszych wpisach, postawiłem na proste
węglowodany w postaci ryżu i makaronu, mięso i mieszankę warzyw. Swoją drogą,
najlepiej by było, gdybym taką dietę, uczynił moim zwyczajem, nie zaś stosował
ją tylko od święta.
Gdy moje potrawy wylądowały już w niezmiernie praktycznych
pudełkach po lodach, a torba pękała w szwach wypełniona wszystkim, co tylko
mogłoby mi się choćby w najmniejszym stopniu przydać, byłem gotowy do spania –
a ściślej – do dwugodzinnej drzemki przed wyjazdem do Gdańska.
Udałem się samochodem do Gdańska, gdzie czekał na mnie
krwistoczerwony, piętrowy rydwan Diesla – Polskibus.com. Już na starcie
zacząłem popełniać błędy: po pierwsze postanowiłem upuścić telefon, co
zaowocowało pęknięciem klapki, a potem usiadłem na górnym pokładzie autobusu,
przez co czułem się jak jarzyna gotowana na zupę przez 10 godzinną drogę do
Krakowa. Mógłbym pomarudzić na temat wad PolskiegoBusa.kom (zwłaszcza słysząc
po raz n-ty jaki to on nie jest idealny), jednak chyba nieco bym przesadził.
Ostatecznie – jeśli chciałbym odbyć komfortową podróż przez całą Polskę,
musiałbym chyba polecieć samolotem w klasie Business. Poza tym, jestem niemal
pewien, że jeszcze skorzystam z tych linii, jadąc na kolejne biegi.
W drodze do Miasta Królów, zatrzymywałem się w Toruniu,
Łodzi i Katowicach. Niestety, we wszystkich trzech przypadkach były to postoje
na jakiś podmiejskich dworcach autobusowych, więc nie było nic do oglądania. Te
przystanki były raczej chwilowymi zjazdami z autostrady.
W Łodzi pokusiłem się o zakup biletu komunikacji miejskiej.
Ot tak, po prostu, żeby zobaczyć jak wygląda :D
Jeżeli chodzi o te przejazdy, najciekawiej było w
Katowicach, ponieważ przejeżdżałem koło Spodka i robiącego wielkie wrażenie
budynku Uniwersytetu Ekonomicznego. Całe miasto sprawia wrażenie dość
nowoczesnego. Oczywiście musiałbym być niezmiernie głupi, aby wydawać opinię o
tym miejscu na podstawie 30 minutowego pobytu, ale myślę, że chciałbym tak
jeszcze kiedyś wpaść :)
Po 10 godzinach, zgodnie z rozkładem, autobus zmierzający do
Rzeszowa, zatrzymuje się na stacji Kraków Główny. Nareszcie. Dotarłem. To
jednak dopiero początek. Dworzec w Krakowie, jest piękny, nowoczesny i
schludny.
I jest cholernym labiryntem w którym nic nie można znaleźć.
Gdybym nie wiedział, jaki numer ma tramwaj w który mam
wsiąść, prawdopodobnie spędziłbym cały weekend w Krakowie i musiałbym sobie
zorganizować maraton po schodach ruchowych i bezalkoholowej Biedronce.
W końcu jednak wyruszyłem w stronę słynnej ulicy Reymonta –
tak, tej samej którą znacie z rozgrywek Ekstraklasy – ponieważ biuro zawodów
mieściło się na stadionie im. Reymana, obiekcie Towarzystwa Sportowego Wisła
Kraków.
Dom Wiślaków, jest zlokalizowany niedaleko słynnych błoni i Akademii
Górniczo-Hutniczej, mimo to… co ja się tam nałaziłem… ludzie… jeden tramwaj,
dwa autobusy i wszystkie daleko. Od razu wyjaśniam: daleko dla osoby z 20
kilogramową torbą :D Gdy już się pozbyłem balastu, z przyjemnością spacerowałem
sobie po okolicy, w której jest park i inne obiekty klubu.
Baza główna Białej Gwiazdy – nieco przewrotnie stała się na
weekend sercem Cracovii (Maratonu oczywiście!! :D ). Było tam pasta party –
którym swoją drogą, było więcej party, niż pasty, ale i tak miałem swoją żywność,
więc w sumie bez różnicy.
W środku odbywało się Expo. Firmy produkujące sprzęt
sportowy prezentowały swoje nowe modele, ambasadorzy fitness clubów udzielali
porad i wiele wiele innych. Byłem niestety tak zmęczony podróżą, że marzyłem
tylko o zakwaterowaniu się, więc odpuściłem partycypowanie w tej części eventu.
Dodam jednak, że ponownie spotkałem Jerzego Skarżyńskiego. Tak jak podczas
Biegu Europejskiego w Gdyni, promował swoją książkę, nie szczędząc nikomu
chwili rozmowy, nawet jeśli tejże nie zakupił. Do trzech razy sztuka, jeśli
znów go spotkam, to zakupię sobie egzemplarz „Biegiem przez życie”.
Po trzykrotnym okrążeniu stadionu (nie byłem pewien czy idę
w dobrą stronę :D ), zacząłem śledzić 3 facetów, którzy zdawali się wiedzieć
dokąd idą, co wyszło mi tym razem na dobre. Po dotarciu na miejsce,
recepcjonista zaciągający z jakiegoś śląskiego (co za miszmasz kulturowy)
poinformował mnie i mojego bezimiennego towarzysza, że wszystko już zajęte, a
na parkiecie kłaść się nie wolno. Ustawiłem się więc pokornie w kolejce do
jakiejś salki gimnastycznej i czekając, aż ktoś raczy potraktować mnie jak
szprotkę, delikatnie (lub nie) wpychając mnie do tej puszki, zajadałem swój
makaron z ryżem (brązowym!) i warzywami. Nagle spostrzegłem, że dwóch czy
trzech mężczyzn ukradkiem wychodzi, po tym jak zjawił się ich towarzysz. Jako
oportunista z wyboru, podążyłem za nimi, w nadziei, że tam dokąd idą będę mógł
się jakkolwiek urządzić. Nie myliłem się. Panowie dostali cynk, że otwarto halę
główną budynku w którym się znajdowałem.
Gospodarz obiektu kategorycznie zabronił wstępu na parkiet,
jednak nie było to konieczne. Do wykorzystania były całe trybuny i niemała
przestrzeń za nimi. Postanowiłem, że nie chcę być gdzieś na początku, gdzie
każdy przechodzący dokądkolwiek biegacz będzie mnie mijał, więc skierowałem się
w skrajny róg hali.
Tam po raz kolejny spotkałem mojego bezimiennego towarzysza, który w żartach wskazał na niewielkie drewniane podwyższenie, coś na kształt mini sceny, które stało pod ścianą. Z rozbawieniem zasugerował, ze to całkiem niezłe miejsce, zaś ja, całkiem poważnie się z nim w tej kwestii zgodziłem. Dzięki temu jako jedyny nie leżałem na betonowej podłodze. Wkrótce okazało się, że schody obok których się znajdowałem, to najbliższa droga do jedynej w tej części budynku toalety. Gdy rozłożyłem śpiwór, postanowiłem zgodnie z własnym przyzwyczajeniem, rozejrzeć się po okolicy. Zbadałem po kolei każdy korytarz, każde schody, wszystkie drzwi i ciemne schowki. Warto było. W jednym z ciemnych korytarzy w głębi jakiegoś magazynu, znalazłem ostatnie wolne materace, które wyglądały na schowane. Wziąłem jeden z nich, po czym podzieliłem się wiedzą o znalezisku z moją sąsiadką. W ten sposób umościłem sobie w tej niedoli gniazdko, w którym mógłbym zostać nawet tydzień i jestem pewien, że miałem najlepsze warunki na całej hali :)
Tam po raz kolejny spotkałem mojego bezimiennego towarzysza, który w żartach wskazał na niewielkie drewniane podwyższenie, coś na kształt mini sceny, które stało pod ścianą. Z rozbawieniem zasugerował, ze to całkiem niezłe miejsce, zaś ja, całkiem poważnie się z nim w tej kwestii zgodziłem. Dzięki temu jako jedyny nie leżałem na betonowej podłodze. Wkrótce okazało się, że schody obok których się znajdowałem, to najbliższa droga do jedynej w tej części budynku toalety. Gdy rozłożyłem śpiwór, postanowiłem zgodnie z własnym przyzwyczajeniem, rozejrzeć się po okolicy. Zbadałem po kolei każdy korytarz, każde schody, wszystkie drzwi i ciemne schowki. Warto było. W jednym z ciemnych korytarzy w głębi jakiegoś magazynu, znalazłem ostatnie wolne materace, które wyglądały na schowane. Wziąłem jeden z nich, po czym podzieliłem się wiedzą o znalezisku z moją sąsiadką. W ten sposób umościłem sobie w tej niedoli gniazdko, w którym mógłbym zostać nawet tydzień i jestem pewien, że miałem najlepsze warunki na całej hali :)
Wiedziałem, że nastawianie budzika nie ma absolutnie żadnego
sensu, mimo to jednak postanowiłem się „zabezpieczyć” (hue hue hue). Oczywiście
się nie przydał i już o 5 rano byłem na nogach. Wszystko było już przygotowane
poprzedniego wieczoru, więc pozostało mi jedynie zjeść ryż, przyczepić numer
startowy, umyć zęby i czekać. Nie chciałem być za wcześnie, więc siedziałem
odkładając moment wyjścia. Mój bezimienny towarzysz wyszedł wcześniej i wtedy
widziałem go po raz ostatni.
W końcu jednak wyruszyłem, objuczony jak muł. Na początek
poszedłem w złą stronę, dzięki czemu znów nadłożyłem kawał drogi. Gdy dotarłem
do przystanku tramwajowego, okazało się, że ze względu na maraton, tramwaje nie
kursują. Wsiadłem więc wraz z dwoma innymi biegaczami do jedynego autobusu, w
nadziei, że powiezie nas gdziekolwiek.
Znacie serial How I Met Your Mother i ten motyw z żółtą
parasolką? W autobusie zobaczyłem dziewczynę w żółtej, kanarkowej bluzie i od
razu wiedziałem, że pójdę tam gdzie ona. To było przeznaczenie. Oczywiście
mogło to mieć również coś wspólnego z jej butami biegowymi i numerem startowym
na piersi, ale nie burzmy romantyzmu. Dziewczyna w żółtej bluzie (skądinąd ślicznotka)
przeprowadziła mnie, niczym jarząca się w mroku (poranka) latarnia morska
(tylko nie świecąca) przez zawiłości zaułków tego średniowiecznego miasta i
doprowadziła na Rynek Główny.
Wyżej napisałem, że byłem za wcześnie, pamiętacie?
Oczywiście teraz zostało mi ledwie pół godziny na przygotowanie – standard. Musiałem
upchnąć swój ogromny bagaż w worek na śmieci i wręczyć go w punkcie depozytu,
biednej gimnazjalistce, która przyjęła go z uśmiechem, zapewne kląć w myślach
na mnie i moje przeklęte kamienie w worku.
Potem czas na błyskawiczne przygotowanie: coś co wyda się
wszystkim nie-biegaczom zabawne, a mianowicie zaklejanie plastrami sutków i
smarowanie wazeliną krocza… Tak, śmiało, pośmiejmy się razem: hue hue hue :D
Niemniej jednak, te złote patenty zasługują na biegowego Nobla, ponieważ
uchroniły mnie przed wszelkimi niedogodnościami :)
Dwie minuty rozgrzewki i… no tak. Kibelek jeszcze…
Oczywiście kolejka taka, jakby rozdawali darowe T-shirty. Gdyby toaleta była
płatna, choć 10 groszy, to jestem pewien, że problem rozwiązałby się sam. Ba! Ja
sam zacząłbym kombinować :D
Strefa startowa, ostatnie poprawienie sznurówek i jestem.
Teraz nareszcie przyjdzie mi się zmierzyć z największym wyzwaniem fizycznym w
moim życiu.
Wyjątkowo o godzinie 9.00, specjalnie dla uczestników
maratonu, trębacz odegrał hejnał z wieży kościoła mariackiego, wystrzał
startera, gołębie przerażone wzbiły się do lotu, a biegacze, niemniej
przerażeni ruszyli na trasę.
Trasa tegorocznego Cracovia Maraton, nie była taka jak
wymarzyli sobie organizatorzy. Zamiast jednego okrążenia po niemal całym
Krakowie, mieliśmy do przebycia dwa kółka po starszej części miasta. Było to
podobno jedyne wyjście wobec problemów organizacyjnych i zagrożenia
powodziowego, mimo to dało się słyszeć głosy niezadowolenia. Jeśli chodzi o
mnie, to przeszedłem nad tym faktem nieco obojętnie. Szkoda mi było jedynie
tego, że w nowym kształcie trasa nie posiadała atestu PZLA.
Cała reszta była wspaniała.
Pierwsze kilkanaście kilometrów poświęciłem na planowanie biegu. Stwierdziłem, że muszę zadbać o zapas wody i cukru, tak więc skrupulatnie pobierałem wodę i napoje izotoniczne, oraz jedzenie. Jeśli chodzi o to ostatnie, to było w czym wybierać: banany krojone na kawałki, banany przecięte na pół, kostki cukru i czekolada. Ta ostatnia w moim przypadku sprawdzała się najgorzej, zaspokajając jedynie moje łakomstwo :D
Na około 8 kilometrze, usiłowałem porwać garść czekoladek z
tacki co skończyło się tym, że sam wziąłem dwie i wysypałem wolontariuszom całą
resztę na ziemię… Sorry :D
Podobno nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu… cóż, tak
gorliwie się nawadniałem, że koło 22 kilometra poczułem zew natury. Rzecz
jasna, wobec ostatecznego wyniku nie miało to jakiegoś istotnego znaczenia, ale
jednak zawsze to w jakiś sposób wybija człowieka z przyjętego rytmu.
Po drodze mijałem ciekawe obiekty, jak choćby; główny
budynek AGH, błonia, które obiegłem niemal naokoło, brzegi Wisły, a z daleka,
na wzgórzu widać było Zamek Królewski w całej okazałości.
Nie spodziewałem się takiej wspaniałej atmosfery w trakcie
biegu. Kibice byli dosłownie wszędzie, na ponad 20-kilometrowej trasie, nie
było ani jednego miejsca, gdzie nikt nie stałby przez 200 metrów. Ludzie stali
z bębnami, trąbkami, marakasami i różnymi rodzajami klaskaczy. Była grupa
dziewczyn z jakiegoś klubu Zumby, które tańczyły z pomponami i jedna dziewczyna
z napisem „Uśmiechnij się jeśli nie masz majtek” – no cóż, skłamałem :D Swoją
drogą, do niej się uśmiechnąłem, nawet na 40tym kilometrze, kiedy miałem już
dość wszystkiego. Największy podziw, z pośród wszystkich kibiców, wzbudzało
pewne starsze małżeństwo, stali na progu swego domu i przez kilka godzin
klaskali i krzyczeli „brawo, brawo!” – nie jestem pewien, czy mój maraton był
większym wyczynem.
Wracając do wymiaru sportowego: około 26 kilometra,
zauważalnie osłabłem. Bardzo mnie to zaskoczyło, ponieważ na treningach
biegałem znacznie więcej, w lepszym tempie. Pierwsze 21 kilometrów biegłem w
tempie nieco wolniejszym, niż to potrzebne do złamania 4 godzin i planowałem
przyśpieszenie po tym czasie. Jednak przed 30tym km zauważyłem po
międzyczasach, że wyraźnie zwolniłem. Wtedy już wiedziałem – marzenie o
debiucie poniżej 4h legło w gruzach.
Oczywiście znajdą się tacy którzy powiedzą: „trzeba było
walczyć do końca, nie poddawać się”. Tak to prawda, ale musicie wiedzieć to co
i ja wiem teraz: maraton uczy pokory. Jeśli popełniło się jakiś błąd taktyczny,
bądź nie trenowało się wystarczająco dużo, to tracąc 7 minut na 2/3 dystansu,
jest już za późno na zryw.
Jednak nawet gdybym się porwał, na taki ostateczny atak, to
i tak nic by z tego nie wyszło. Koło 35 km, mięsień lewej nogi, który dawał mi
się we znaki już od półmaratonu, zaczął pulsować ostrym bólem. Za nic w świecie
nie chciałem się poddać, nie chciałem zejść z trasy tak jak 154 inne osoby.
Musiałem więc zwolnić. Moje tempo min/km spadło znacznie. Morale niestety
również. W takich chwilach, człowiek myśli o tym gdzie popełnił błąd. Za mało
treningu, złe rozłożenie sił, brak odpoczynku itd… Moja litania żali do samego
siebie i kontemplacja bólu trwała, aż do 40 kilometra. Miedzy 35tym a 40tym nie
robiłem nic innego, poza odliczanie w myślach kroków, jakie muszę postawić aby
dotrzeć do mety.
Wtedy stało się coś przełomowego.
Wbiegłem do tunelu, ciągnąc niemal nogi za sobą. Byłem w
chwili najczarniejszego kryzysu. Gdy byłem już na końcu tunelu, usłyszałem za
swoimi plecami głośne okrzyki motywacyjne grupy ludzi. Nie pamiętam już
dokładnie co to było, w każdym razie coś w stylu „damy radę” albo „jestem
zwycięzcą”. Gdy odwróciłem się, zobaczyłem, że biegnie za mną grupa prowadzona
przez Pacemakera na czas 4h:15min.
To był impuls którego potrzebowałem.
Oto ja, butny zarozumialec, który chciał w debiucie złamać
4h jestem doganiany przez niemal kwadrans gorszy czas! Co to, to nie! Gen
rywalizacji pozwolił mi przełamać mój dołek i ruszyłem z pełną mocą. Sięgnąłem
po wszystkie zasoby jakie miałem na te ostatnie 2 kilometry. Zawsze gdy
wykorzystuję swoją energię do zera, doznaję osobliwego uczucia. Mianowicie kręci
mi się w głowie, zaczynam czuć się tak, jakbym miał zaraz stracić świadomość.
Nie jest to jednak silne wrażenie, które by mogło mnie faktycznie pozbawić
przytomności. To raczej taka lampka ostrzegawcza, gdzieś na granicy
świadomości, która ostrzega: „Zielony, przesadzasz, musisz się już zatrzymać”.
Mimo to, biegłem przez kolejne dwa kilometry.
Po minięciu tabliczki z napisem „42”, chciałem przebyć
ostatnie 200 m z rękoma uniesionymi w geście tryumfu, ale okazało się, że nie
jestem w stanie. Ramiona opadły mi do tradycyjnej postawy i w ten sposób
brnąłem do mety. Chciałem tradycyjnie zakończyć sprintem, lecz znużone mięśnie
nie dawały rady powtarzać tych samych ruchów, co przez ostatnie 4 godziny, w
większym tempie. Postanowiłem więc znacznie wydłużyć krok.
Pokonałem metę, praktycznie wieloskokiem, a nie biegiem.
Nie było szczęścia, nie było ulgi, nie było spełnienia… nie
było nic. Sunąłem naprzód, przyjąłem na szyje medal, wolontariuszka okryła mnie
folią, niczym niedołężnego starca. Ja zaś tylko szedłem krok po kroku,
powolutku przechylając się z nogi na nogę. Wiedziałem, że gdy się zatrzymam, to
co najmniej na kilkanaście minut.
Wolontariuszka, widząc moją twarz zatrzymała mnie, żeby
upewnić się czy wszystko ze mną w porządku. No cóż, gdybym powiedział, że tak –
niechybnie bym skłamał.
Dobrnąłem do barierek i zacząłem się rozciągać, a po
wykonaniu kilku prostych ruchów, usiadłem.
To był już koniec, dokonałem tego.
Ja sam, bez niczyjej pomocy. Bez żadnego świadka, mimo
obecności kilku tysięcy ludzi na placu.
Plastry na sutki? Musze cie o to spytac, gdy sie spotkamy ; D I spodobał mi sie motyw z żółtą parasolką, ach romantyzm, marze o tym.
OdpowiedzUsuńDobiegles, dales rade i widzisz - nie potrzebowałes "wsparcia" (jesli wiesz po kim cisne). Na nastepnym biegu bede z Tobą, pamietaj ; *
Ciesze sie ze Ci sie udalo, ze - nawet mimo bólu łydki - Twoja motywacja, samozaparcie i silna wola znowu okazały sie "z kosmosu". Ja nie mam silnej woli za grosz, więc tym bardziej podziwiam : )
Zielony jest najlepszy, Zielony do boju! ; )))
Ja wiem, po kim ciśniesz, Kocie, tylko nie mam pojęcia dlaczego.
OdpowiedzUsuńAga.
Droga Agnieszko,
OdpowiedzUsuńSkoro wiesz po kim "cisne" to wiesz ze nie dotyczy to Ciebie ; )
Pozdrawiam.
P.S. Nie jesteś pepkiem świata ; ) i masz racje, nie mam powodu - i tym bardziej tego nie robie! - zeby po Tobie cisnąc ; )))
Ok, jeśli tak, to przepraszam, Kocie, bez urazy ;)
OdpowiedzUsuńJestem z Ciebie bardzo dumna!
OdpowiedzUsuńKto by pomyślał, ze Zielony będzie robił takie wielkie rzeczy? ( :
Gratuluję!
Ania.