Właściwie nie wiem o czym pisać, no co? Poszedłem na rower? Poszłem. NA ... drążysz temat? (błagam nie wytykajcie mi błędu, bo siem załamiem).
To ja będę drążyć. Wychodzę na rowerek, cykam szybko fotkę, żeby nakarmić media społecznościowe, oto i ona:
No cóż, nie wyglądam może jak ten po lewej, ale staram się: okulary spawalnicze, model "spawacz-kolarz" z lekkim przydymieniem i jak to mawia mój serdeczny ziom z niezliczoną ilością nazwisk: "przyciemniają, ale nie jest w nich ciemniej, tylko inaczej ciemno".
Do tego chusta z Woodstocku, słuchawki i w tle kilka płyt, gdyby baterie padły w odtwarzaczu.
I co dalej? AAAAaaaa... teraz mi się zaczyna wszystko krystalizować. Ogólnie piszę tę notkę dla siebie, żadnych cudów treningowych tu nie będzie, więc możecie przestać czytać.
Wyjeżdżam z Burkwy, Burego Chrabstwa, lub też jak mówią bardzo nieliczni (ta grupa opiewa na jedną osobę) Zjednoczonego Imperium Burchardztwa i Mezowa Zachodniego i ruszam w trasę.
Jadę sobie tradycyjnie, Kiełpino, potem w lewo do Mezowa, a tam czeka mnie moja ulubiona górka - dzisiaj 48,5 km/h wykręciłem bez przerzutek - która pewnego dnia pewnie zapali dla mnie ogarek przy drodze. Wiecie, że jest taka moda - gdy motocyklista się zabije (ewentualnie ktoś jego zabije, nie myślcie że jestem jakiś uprzedzony), to przebija się jego kask krzyżem i pod nim pali wspomniane ogarki. Abstrahując od zwyczaju stawiania krzyży przy drogach, który jest dość... ekhm... kontrowersyjny, pomyślałem, że można by robić coś takiego też dla rowerzystów.
Potem jednak sobie przypomniałem, że ja przecież nie mam kasku.
Więc moja rodzina musiałaby specjalnie kupić nowy, a potem może jeszcze umazać go ketchupem. I gdzie tu sens? Moją ostatnią uroczystością było bierzmowanie, więc chcę być pochowany w takim garniturze, jak do tego będzie wyglądać nowy kask z decathlonu? A jeśli do tego usmarują go ketchupem Tomatini z biedronki zamiast prawilnie Pudliszki?
Różne dziwne myśli nachodzą człowieka, gdy koło zaczyna się bujać, kierownica drży i nie wiesz, czy za 5 metrów nie leży kamyczek - a raczej kamień milowy - na twojej drodze na tamten świat.
Potem zatrzymałem się na minutkę - trenerze nie bij!!!! - dobrze już dobrze Patryś, dziś Ci się upiecze - żeby się napić wody i rzecz jasna cyknąć fotkę na Snapchat (kartuzaki) jak prawdziwy Gimb Nowej Ery (GNE).
Po czym ruszyłem do Żukowa. Koło przystanku TGV (czyt. teżewe; Train à Grande Vitesse - znane także jako Pomorska Kolej Metropolitalna) znowu udało mi się wykręcić koło 48 km/h :) Szkoda, że nie mam tych przerzutek... Ale będą wkrótce :)
No i tak do Żukowa było fajnie, nawet kawałek dalej, aż do Leźna. Ta wioska to jest jakiś powiew Belzebuba, ponieważ znowu tam zaczął mi się kryzys. Najpierw spostrzegłem pierwszy omen: helikopter nad jeziorem, po czym ruszyłem dalej.
Helikopter ten był symbolem potwornej pizgawicy na jaką się porwałem. Od Leźna do samych Kartuz wiało okropnie. Oczywiście cały czas w twarz. Nie ważne czy jadę na południe, południowy-zachód czy na zachód. Prąd znad północnej Skandynawii (słyszycie w głowie głos pogodynki?) jest przebiegły i żadne tam lamerskie zmiany kierunku go nie zaskoczą. Będzie sukinwiatr czekał i czaił się za zakrętem i gdy ty tylko zza niego wypadniesz z uśmiechem na ustach, to on zadmie co sił w swoich atmosferycznych trzewiach i da ci z liścia powietrznego, rzecz jasna, za pośrednictwem sprzymierzonej z nim ciężarówki, która całkiem przypadkiem niby jechała z naprzeciwka akurat gdy wiatr zahulał biednemu rowerzyście prosto w paszcze morzem sklejonego N2, O2 i małych wkurzających muszek.
Dobrze, że na szosie jestem tylko ja, martwe borsuki i kierowcy samochodów którzy mają wszystko głęboko w 9 literach (bagażniku). Dzięki temu mogę swobodnie wyklinać wszystkie niże i wyże znad i z pod Atlantyku które wywołują ten Morrowind.
Strasznie dziś marudna notka, wiem. Taki mam mniej więcej nastrój obecnie, a jako że jest to mój blog to mogę sobie narzekać ile wlezie.
Kolejnym problemem była dziś na treningu motywacja. Utrzymujący się od jakiegoś czasu trend "eee nic mi się nie chce, to je bez sensu" sprawiał, że średnio co 3 kilometry miałem ochotę rzucić to wszystko w diabły. Pamiętacie? Ostatnio jak tę samą trasę biegłem, to wypowiadałem się podobnym tonie. Jednak sport to nie lek na wszystko.
Chociaż potwierdzam po raz kolejny, słuchanie muzyki w trakcie aktywności odpycha nieco filozoficzne myśli na temat bieżącej egzystencji, które mnie ostatnio w sposób przykry nawiedzały.
Ale ja się nie poddam. Przynajmniej jeszcze nie w tym tygodniu.
Do rzeczy, bo napisałem więcej słów niż do pracy dyplomowej, a nie odniosłem się nawet do tematu posta:
"Bulimia – zaburzenie odżywiania charakteryzujące się napadami objadania się"Wracając do popularności hamburgerowego posta - 3 osoby mi pogratulowały tego wpisu osobiście, zaś jedna osoba więcej niż raz odniosła się do niego w osobistych rozmowach - i to jest popularność której pożądam!!!! :D
Tak... czasami mam wrażenie, że jestem bulimikiem - śmiesznie to brzmi prawda? No niby tak, a niby nie, gdy pomyślę sobie o ludziach których ten problem dotyka na poważnie, a nie takich pół-świrów (pół?) jak ja, którzy lubią sobie wmówić jakieś fajne słówko, które można wpleść potem do krótkiej autoprezentacji.
Nie będę się rozwodził nad tym jakie te osoby są biedne, czy jak im tam pomagać - nie jestem lekarzem.
Ale opowiem Wam o sobie. (egocentryk zasr....)
Jak pamiętacie z Hamburgerowego Postu miałem zaburzenia związane ze spożywaniem produktów pewnej portugalskiej sieci handlowej.
Przyznałem się, otrzymałem głosy wsparcia, nawet przeprosiny
Ej stary jakbym wiedział to nie wyciągałbym tych hamburgerów na grilluNo cóż, wybaczam Ci.
No więc mam jeszcze drugie zaburzenie. Chociaż pewnie wielu z Was ma je w mniejszym lub większym stopniu (tak bardzo chcę być normalny!!!).
Objadam się z nerwów. Jak już się zdenerwuje (nie w sensie "Hulk miażdżyć niszczyć", raczej "omujborze jutro mam sprawdzian z pszyry") to konia z kopytami temu kto zatrzyma mnie w pochodzie na lodówkę.
Ze dwa tygodnie temu zacząłem święcić tryumf związany ze zrzuceniem kolejnych kilogramów i dobiciu do mistycznego poziomu 72 kilogramów. Radości nie było końca. Wreszcie jedzenie owsianki, paskudnych warzyw hańbiących moje męskie ego i prowadzących do... a to porównanie sobie odpuszczę, oraz niepicia alkoholu popłaciły!!! Wtedy już miałem tylko jedno marzenie - zejść do 70kg i tam zostać na zawsze.
I co? JOJO.
Tak się złożyło, że ostatnich kilka dni w moim wykonaniu było niekoniecznie wspaniałych, a więc co? Ano Zielony zjadł sobie kebaba, a potem w sumie jeszcze jednego, potem piwko, potem nawet drugie. Z wyjątkiem piwka, którego w sumie ostatnio nie pije wcale, reszta weekendu wyglądała właśnie w taki sposób. Jak już siedziałem sam w domu, to zacząłem popadać w zły humor - więc trach i do lodówki!!! Tam zaś cuda sztuki kulinarnej - parówki Culineo, do tego biały chleb, tylko przed masłem byłem w stanie się powstrzymać. Ahhh... nareszcie lepiej.
Ćpun uzależniony od jedzenia.
Wczoraj moja beznadzieja osiągneła punkt kulminacyjny po zjedzeniu połowy opakowania biszkoptów po nie wiem jak długim czasie bez słodyczy. (No dobra, robię sobie wyjątek w jednej sytuacji, no ale bez przesady....)
Poczytałem na Wiki no i nie mam wszystkich objawów, poza tym mimo wszystko nie robię tego jakoś hardkorowo. Ale mam dziś 74 kg i jestem z tego powodu nieszczęśliwy.
Wiecie co mam ochotę teraz zrobić prawda?
Pozostawię tę myśl nieskończoną. do przemyślenia.
ty obok bulimii nawet nie stales lol
OdpowiedzUsuńto prawda :p
Usuń