środa, 9 września 2015

Trening inny niż wszystkie inne

Cześć.

Dzisiaj postanowiłem skorzystać z terapeutycznych właściwości biegania. Rzadko to robię, zazwyczaj jeśli chodzi o dystanse to w stanach depresyjnych wybierałem półmaraton, ewentualnie 0,7 maratonu. Względnie Alcothlon.
Ostatnio zresztą nie było żadnych powodów żeby musiał się męczyć z powodu innego niźli wyszumienie pozytywnej energii.
Dzisiaj jednak, tak jakoś wyszło, że miałem nieco pieski nastrój od samego rana, więc po wsunięciu zestawu śniadaniowego owsianka+kawa, zawiązałem buty porządniej niż zwykle i ruszyłem w trasę.

Jakiś czas temu padły z moich ust przechwałki jakobym był w tak znakomitej dyspozycji, że mógłbym zrobić maraton wyrwany ze snu w środku nocy. Jako, że bieganie uczy pokory i łagodzi wzburzenie, postanowiłem dokładnie dziś zweryfikować tę deklarację.

Trochę żenada - nie, nie walniesz maratonu bez przygotowania. Bieganie po raz kolejny dało mi lekcję. Dziękuję i przepraszam. Zachowałem się jak gówniarz.

Ruszyłem (po 10 minutach namierzania satelity i 10 minutach osiągania apogeum wściekłości).

Teraz opowiem Wam, jakież to przygody mnie spotkały po drodze, z czego dowiecie się między innymi dlaczego trasa nie zamknęła się jak to zazwyczaj bywa, w pętle.

Ruszając wcale nie planowałem biegu około 40 kilometrowego. Nic w zasadzie nie planowałem, po prostu chciałem uciec. W końcu Zielony ucieka.
Postanowiłem ruszyć i dać się nieść nogom.

Gdy przeleciałem już okoliczne wioski (Dzierżążno, Borowo itd) i dotarłem do Żukowa, pojawiły się dwie znane alternatywy:  skręcić przed Żukowem i polecieć przez pola (taki wariant zakłada trasę około 26 km), lub przebiec przez Żukago i polecieć na Gdynię (ten z kolei przepowiada trasę około 33 kilometrową). Ja zaś postanowiłem przetrzeć całkiem nowy szlak: pobiegłem w kierunku Gdańska.

Kilka kilometrów wzdłuż drogi wojewódzkiej przypomniało mi dość prostym idiotyzmie jaki popełniłem: nie wziąłem ze sobą ni chleba, ni wody. Organizm zaś, jak i pojazd mechaniczny, bez paliwa i smaru biec nijak nie chce.
Dotarłem do Leźna, skręcam na Pępowo, a w środku zaczyna powoli skręcać mnie. Biegnę marząc o serku wiejskim i dżemorze babcinym, aż tu nagle... scena jak z kreskówki, biegnę... zatrzymuję się i... co ja przed chwilą minąłem? Wracam, paczę, a tu drzewo z tymi śmiesznymi żółtymi śliwkami, w dzieciństwie mówiłem na nie mirabelki.

Aha. Szykuje się podwórkowy oldschool. ~ Smarki Smark
Pachta!! Napycham sobie tych kwaśnych cukiereczków do buzi i wysysam z nich desperacko cukier, jak Arab socjal, a potem strzelam z buzi pociskami //trzymając się tej metafory// niczym bojownik Państwa Islamskiego.

No i lecę dalej. Gdzieś za Pępowem, postanowiłem zrobić sobie postój, ponieważ po 23 kilometrach zacząłem nagle opadać z sił. Stwierdziłem, że to nie zawody więc mogę na spokojnie pozwolić sobie na pitstop. Napisałem smska czy dwa, posiedziałem z 10 minut kontemplując to i owo. Wstałem, rozciągnąłem sobie lewy mięsień płaszczkowaty, który zawsze mi wymięka i ruszyłem dalej.

Powiecie: whaaat?! smski w trakcie biegu?
Na co ja powiem: tak, dziś chyba pierwszy raz w życiu (albo jeden z naprawdę niewielu) biegałem z muzyką w uszach. Alleluja. Inaczej nie uciekłbym chyba moim myślom, a Snoop Doggy Dogg, Ten Typ Mes, Tede + kilka kawałków na pianino zdecydowanie mi pomogli :)

Niestety ta przerwa spowodowała katastrofalne skutki w mojej głowie. Motywacja topniała z każdym kilometrem, moje nogi także słabły, wiadomo, ale czułem, że tę walkę przegrywam przede wszystkim w głowie,

Dobiegłem do skrzyżowania w Pępowie (przecięcie drogi wojewódzkiej Żukowo-Chwaszczyno i chyba powiatowej Leźno-Przodkowo) i opadłem z sił, a przede wszystkim z chęci. Miałem dość. Dopadła mnie potworna depresja, aż poszedłem na przystanek i usiadłem w wiacie, żeby odpocząć.

Żeby było zabawniej, nie miałem świadomości, że właśnie przejechała koło mnie samochodem moja babcia i mogłem się z nią zabrać, ale wziąłem się w garść i poczłapałem dalej.

Biegłem w dół, biegłem w górę, a potem znowu w dół (Szwajcaria kaszubska) dotarłem do jeziorka na zaplanowany postój, aby zażyć orzeźwienia.



Tak własnie się relaksowałem, ponadto zzułem buty, schłodziłem nogi i obmyłem twarz z pyłu samochodowego.

A potem? No domyśl się ziooom xD
Ruszyłem dalej.

Zaczął się koszmar, pod górę do Przodkowa, ledwo się dowlokłem, zresztą jedyną motywacją było to, że ta zacna wieś posiada swoją fontannę. Myślałem, że napiję się z niej wody, ponieważ usychałem jak rozbitek na środku Oceanu Spokojnego. Nic z tego, zapomniałem, że ta fontanna wylewa swe srebrzyste kaskady wprost do syfiastego bajora. Swoja drogą ciekawy koncept architektoniczny nie uważacie? Prestiż i ukłucie piękna ejakulującego potokiem krystalicznie czystej (no prawie górskiej) wody zderza się z tradycyjnym, folwarcznym błotkiem. Chciałoby się rzecz: to tu, zderza się to co (prawie (no bardzo prawie) ) miejskie, z tym co wiejskie.

Także tego...

Lecę dalej, wyklinając na nierówności beznadziejnego pobocza, tak jakbym wcześniej tego nie widział. Biegnę w dół (kierowcy znają ten zakręt w dół za Przodkowem) i tu kolejny kryzys. Zasiadłem na przystanku pod Luna Barem (hue hue hue), niestety wspomniany wcześniej brak przygotowania, nie pozwolił mi wstąpić na barszcz ukraiński, ani tym bardziej na pierogi ruskie (hue hue hue x 10000). Kto nie zrozumiał żartu?

Odpocząłem w glorii tego świętego przybytku i ruszyłem dalej pod górę. Alleluja!!! Stacja paliw. Moja nadzieja. Wpadam do baru i jest!!!!!!!!

Skała (ceramiczna) z której tryska (po uniesieniu dźwigni baterii) górski potok (filtrowany).
Obmyłem swe skalane dłonie, po czym ująłem w nie nieco aqua vitae.

To mi się naprawdę przydało. Biegłem dalej, w perspektywie mając najbardziej @#$%^&*+? podbieg na całej trasie. Przetrwałem, dotarłem na szczyt i co? I w dół...

I tu zaczynają się jaja: ~ Łona
Biegnę sobie i coś mnie tknęło, być może przeczucie, a może dźwięk odebrany gdzieś na granicy świadomości. Obracam się: a tu mały kotek wbiega na jezdnie!! Kierowca na szczęście go dostrzegł i zwolnił. Ponaglił go sygnałem dźwiękowym (potocznie: klaksonem, względnie "przyciskiem no rusz się ty k...") i mały przeskoczył na druga stronę ulicy. Mając świadomość, tego co może nastąpić, zrównałem się z tym zwariowanym zwierzakiem i... HYC!! skoczyłem na ulicę, złapałem tego obrzydliwie uroczego sukinkota i odskoczyłem przed trąbiącym (całkowicie usprawiedliwienie zresztą) samochodem.

Usiedliśmy, ja skorzystałem szczęśliwie z ostatniego procenta baterii i wezwałem z domu odsiecz.
Czekaliśmy prawie godzinę, niestety moja kochana mama, nie ogarnęła przeszukania przepastnego obszaru 7 kilometrów od naszego domu, więc zrezygnowany, wziąłem dzieciaka w rękę i poszliśmy do jego nowego domu.

Tak się zakończył mój, jak się okazało 37 kilometrowy trening. I dlatego własnie (wcale nie dlatego, że wymiękałem!!) nie dokończyłem mojej pętli.

A na koniec dwa zdjęcia Biegacza(imię robocze):

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz