Siema!! (bynajmniej nie takie siema na pożegnanie w stylu Offsiaka)
Znowuż nie pisałem nic kilka miesięcy, znowuż miałem przerwę od biegania, no dość długą.
Wiecie jak to jest, człowiek walnie dwa maratony i myśli sobie, że jest już taki super ektra, że teraz może zasiąść w fotelu bujanym i nauczać młodych, niewybieganych.
Problem zaczyna się niezmiennie o tej samej porze każdego roku - tj. na wiosnę.
Nagle okazuje się, że na fejsie ludzie których nie podejrzewałem nawet o umiejętność wdrapania się na kanapę bez podnośnika, biegają niezgorsze dystanse, podczas ja delektuję się swoją chwałą siedząc w pobliskim barze, którego nazwa kojarzy się z handlarzem starych przedmiotów.
Sęk w tym, że poniesiony falą tego pospolitego ruszenia, tej dobrej wiosennej zmiany (vide pani premier) wyszedłem na dwór, ku zdziwieniu mieszkańców całego osiedla, i zacząłem biegać.
Okazało się, że po walnięciu dwóch maratonów, zdarciu trzech par butów i spędzeniu w biegowym półświatku prawie czterech lat - wróciłem do punktu wyjścia.
Lipa niemiłosierna rzecz by się chciało.
Gdy znajoma zaproponowała mi ostatnio wspólny półmaraton, spanikowałem i pomyślałem, że czas zamontować pedały w samochodzie, bo inaczej nie nadrobię straconej formy.
Jednak zwyciężył rozsądek, postanowiłem powoli i na spokojnie wrócić do formy. Tak więc biegam sobie we wszystkie dni nie robocze (które w moim niepoukładanym świecie wypadają częściej niż tylko w weekendy, a najczęściej w poniedziałki), za każdym razem pokonując trochę dłuższy dystans.
Nie używam Garmina, ponieważ wstawianie takich treningów na Endomondo zgruchotałoby moją ciężko wypracowaną reputację :D
Zabawne z tym całym trenowanie jest to, że wystarczyło dać sobie siana na jakiś czas, a postępy same przyszły (tak, wiem, trenerzy persanalni mnie za to zjedzą), poszedłem do pracy (nie, nie jestem Junior Brand Managerem) i nagle tak się wysmukliłem, że aż wrzuciłem foto shirtless na Insta, czego nie miałem drzewiej w zwyczaju. I co w tym zabawnego? Mam wrażenie, że moje podświadome centrum dowodzenia stwierdziło, iż wyrzucanie myśli w stylu - "jesteś gruby, panny na ciebie wcale nie lecą, przestań się oszukiwać, idź na siłkę" - niezbytnio na mnie działa, więc po prostu postanowiło samo ogarnąć trochę moje ciało na zachętę.
Cóż, złapałem haczyk i wziąłem się do roboty.
Teraz po każdym bieganiu wskakuję na drążek, na którym w ciągu ostatnich kilku tygodni zrobiłem kolosalne postępy, którymi jednak nie będę się chwalił, ponieważ to postępy w stylu dziecka, które z kulania się bokiem miedzy łóżeczkiem, a kocią kuwetą przechodzi do chwiejnego stania przytrzymując się szafki na telewizor - słowem - do chodzenia, a raczej podciągania się jak należy, jeszcze sporo mi brakuje, ale i tak jest spoko.
Po tym dorzucam na dobicie się parę porcji pompek.
To jest mój plan na od teraz do później.
Zielony Ucieka
poniedziałek, 22 lutego 2016
wtorek, 22 września 2015
Miało być o diecie, ale wyszło kazanie
Zasada zakupów: nie rób ich na głodniaka. Gdy zaś jest się głodnym - dobrze pisać notki na bzdurnych blogach, tak jak ja :)
Tak moi kochani, piszę dziś notkę z głodu, zagryzając prawym altem, który w czasach samosprawdzających pisownie edytorów tekstu stał się zbędny.
Przeszedłem na coś w stylu diety. Jeżeli czyta to ktoś z kim ostatnio widziałem się w weekend to proszę o spuszczenie zasłony milczenia.
Zacznijmy od śniadania: jak widać na obrazku po prawej - miseczka z białą papką, czyli mój autorski mix pełnoziarnistych płatków jęczmiennych, owsianych i pszennych, zalane mlekiem i z dodatkiem łyżki miodu. W sumie pycha, a najeść się można, w przypadku mojej leniwej przemiany materii, na jakieś 6 godzin nawet.
Tu warto się zatrzymać, na ciekawe spostrzeżenie: mój układ pokarmowy zdaje się dopasowywać do mojego charakteru - ja jestem leniwy, więc i przemiana materii w moim śmiertelnym ciele także. Cóż za zgoda, cieszę się, że chociaż moje flaki akceptują mnie takiego jakim jestem. Szkoda tylko że czasem mają wysrane na mnie :D
Idąc dalej, wstawiłem ostatnio na fanpage (co za niefortunne sformułowanie, widmo tego, że moi followersi mogą być mymi wielbicielami, niechybnie wpędzi mnie w destrukcyjny samozachwyt), kilka zdjęć. Jedno z nich łapcie z lewej. Dla odmiany od pizzy niejakiego Benka (który sam o sobie mówi, że jest Gruby, so no offense) począłem własnoręcznie przyrządzać strawę do pracy.
Myślę sobie tak: lubię spaghetti, ale weź się pierdziel z tym makaronem, przychodzi gość rozmienić hais, a Ty wyskakujesz spod biurka ze zwisającym z ust białym glutem, który na domiar złego próbujesz usilnie wessać do ust.
Yyyy... nope.
Zarzuciłem więc swoje ulubione kluchy i zastąpiłem je prawilnie ciapatym jak imigrant makaronem razowym, z pełnych ziarem - ma się rozumieć.
Potem przypomniałem sobie poprzednią moją przygodę z próbą pochwalenia się zdrowym jedzeniem. Wówczas zostałem zjechany przez dietonazistę który, słusznie zresztą, wytykał mi, że jak sos ze słoika to niezdrowo bo cukier, bo E666 itd. Oczywiście tenże ignorant nie docenił, że dla mnie to była zmiana z kolacji składającej się z 8 parówek, musztardy i tostowego chleba z masłem, na rzecz czegoś co sam zrobiłem, ale tak to juz jest z tymi wkręconymi.
W ogóle Ci blogerzy dietetyczni czy sportowi, są zawsze tacy kategoryczni. Ja ich nie czytam, bo mam ochotę zwrócić swoje fit warzywka gdy czytam, że moje danie jest beznadziejne bo zamiast wyrywać ananasy w Paragwaju, a potem zasuwać z powrotem do Europy robić obiad, jak Syryjczyk do Niemiec po zasiłek (wybaczcie, ten temat mi już też się znudził, ale jako blogger muszę być trendi. Ostatnio w tym duchu szukałem nawet na Wikipedii info o tym, kim jest dla polskiej historii i kraju Gimper, niestety nie znalazłem), wolę je kupić w zalewie z syropu. OLABOGA. No tak, przecież kuźwa tam jest śmiercionośny cukier i zdradliwa woda nie-żywiec-zdrój-wysokomineralizowana. To nic, że alternatywą są hamburgery.
Dlatego własnie nie lubię moich kolegów biegaczy i koleżanek fitblogerek, bo zawsze mam wrażenie, że oni są jacyś nienormalni. Jak nienormalny człowiek ma do mnie przemówić, kiedy ja sam tak desperacko chwytam się strzępów pozorów normalności, aby wyrwać choć kilka i przeczepić do siebie?
Przecież jak człowiek wstaje w niedziele, po całym tygodniu pracy, to chce rozbić jajko na patelni, zalać go olejem z 4 tłoczenia, wrzucić parówę i niech skwierczy. Potem idzie do saloonu, odpala Słowo na niedziele i czeka, aż swąd zawiadomi go o gotowym posiłku.
I nie mówię tu o jakiś robolach co to w domu żłopią piwsko i pierdzą w fotel, nie mówię tu o grubych laskach pozbawionych szans na poderwanie, bo skończyły już liceum, mówię o normalnym człowieku, który może nawet cały tydzień wsuwać VEGE, ale raz na jakiś czas mu się zwyczajnie nie chce.
Wtedy zaś blogerka modowo/fitnessowo/sportowa kiwa paluszkiem po gorillaglassie swojego dumbphone'a mrucząc pod nosem: unfollow, niewierny Tomaszu.
Dlatego prowadzę bloga w takiej luźnej formie, bo szlag mnie trafia, gdy czytam: "jak masz robić takie pompki to lepiej w ogóle nie rób" albo "a co to za dieta? Ile kalorii z dokładnością do tysięcznych? Cooooo? Bez tego to możesz sobie odpuścić dietę".
Nie k*&^%, nie.
Jeśli zastąpisz parówkę twarogiem, hamburgera piersią z kurczaka, smażone ziemniory ryżem brązowym, przestaniesz żreć tyle czekolady, chlać co 3 dzień i pić Pepsi (tak, Coca-Cola też jest do d...) to już jesteś ZAJEBISTYM fit blogerem, nawet jeśli nie jesteś fit i nie masz bloga.
Wiesz dlaczego?
Bo na Instagramie nie widać, jak ktoś wsuwa chipsy. A one to robią, tak samo jak Ty i tak samo jak ja.
A o czym miała być ta notka? Nieważne zresztą.
Tak moi kochani, piszę dziś notkę z głodu, zagryzając prawym altem, który w czasach samosprawdzających pisownie edytorów tekstu stał się zbędny.
Przeszedłem na coś w stylu diety. Jeżeli czyta to ktoś z kim ostatnio widziałem się w weekend to proszę o spuszczenie zasłony milczenia.
Zacznijmy od śniadania: jak widać na obrazku po prawej - miseczka z białą papką, czyli mój autorski mix pełnoziarnistych płatków jęczmiennych, owsianych i pszennych, zalane mlekiem i z dodatkiem łyżki miodu. W sumie pycha, a najeść się można, w przypadku mojej leniwej przemiany materii, na jakieś 6 godzin nawet.
Tu warto się zatrzymać, na ciekawe spostrzeżenie: mój układ pokarmowy zdaje się dopasowywać do mojego charakteru - ja jestem leniwy, więc i przemiana materii w moim śmiertelnym ciele także. Cóż za zgoda, cieszę się, że chociaż moje flaki akceptują mnie takiego jakim jestem. Szkoda tylko że czasem mają wysrane na mnie :D
Idąc dalej, wstawiłem ostatnio na fanpage (co za niefortunne sformułowanie, widmo tego, że moi followersi mogą być mymi wielbicielami, niechybnie wpędzi mnie w destrukcyjny samozachwyt), kilka zdjęć. Jedno z nich łapcie z lewej. Dla odmiany od pizzy niejakiego Benka (który sam o sobie mówi, że jest Gruby, so no offense) począłem własnoręcznie przyrządzać strawę do pracy.
Myślę sobie tak: lubię spaghetti, ale weź się pierdziel z tym makaronem, przychodzi gość rozmienić hais, a Ty wyskakujesz spod biurka ze zwisającym z ust białym glutem, który na domiar złego próbujesz usilnie wessać do ust.
Yyyy... nope.
Zarzuciłem więc swoje ulubione kluchy i zastąpiłem je prawilnie ciapatym jak imigrant makaronem razowym, z pełnych ziarem - ma się rozumieć.
Potem przypomniałem sobie poprzednią moją przygodę z próbą pochwalenia się zdrowym jedzeniem. Wówczas zostałem zjechany przez dietonazistę który, słusznie zresztą, wytykał mi, że jak sos ze słoika to niezdrowo bo cukier, bo E666 itd. Oczywiście tenże ignorant nie docenił, że dla mnie to była zmiana z kolacji składającej się z 8 parówek, musztardy i tostowego chleba z masłem, na rzecz czegoś co sam zrobiłem, ale tak to juz jest z tymi wkręconymi.
W ogóle Ci blogerzy dietetyczni czy sportowi, są zawsze tacy kategoryczni. Ja ich nie czytam, bo mam ochotę zwrócić swoje fit warzywka gdy czytam, że moje danie jest beznadziejne bo zamiast wyrywać ananasy w Paragwaju, a potem zasuwać z powrotem do Europy robić obiad, jak Syryjczyk do Niemiec po zasiłek (wybaczcie, ten temat mi już też się znudził, ale jako blogger muszę być trendi. Ostatnio w tym duchu szukałem nawet na Wikipedii info o tym, kim jest dla polskiej historii i kraju Gimper, niestety nie znalazłem), wolę je kupić w zalewie z syropu. OLABOGA. No tak, przecież kuźwa tam jest śmiercionośny cukier i zdradliwa woda nie-żywiec-zdrój-wysokomineralizowana. To nic, że alternatywą są hamburgery.
Dlatego własnie nie lubię moich kolegów biegaczy i koleżanek fitblogerek, bo zawsze mam wrażenie, że oni są jacyś nienormalni. Jak nienormalny człowiek ma do mnie przemówić, kiedy ja sam tak desperacko chwytam się strzępów pozorów normalności, aby wyrwać choć kilka i przeczepić do siebie?
Przecież jak człowiek wstaje w niedziele, po całym tygodniu pracy, to chce rozbić jajko na patelni, zalać go olejem z 4 tłoczenia, wrzucić parówę i niech skwierczy. Potem idzie do saloonu, odpala Słowo na niedziele i czeka, aż swąd zawiadomi go o gotowym posiłku.
I nie mówię tu o jakiś robolach co to w domu żłopią piwsko i pierdzą w fotel, nie mówię tu o grubych laskach pozbawionych szans na poderwanie, bo skończyły już liceum, mówię o normalnym człowieku, który może nawet cały tydzień wsuwać VEGE, ale raz na jakiś czas mu się zwyczajnie nie chce.
Wtedy zaś blogerka modowo/fitnessowo/sportowa kiwa paluszkiem po gorillaglassie swojego dumbphone'a mrucząc pod nosem: unfollow, niewierny Tomaszu.
Dlatego prowadzę bloga w takiej luźnej formie, bo szlag mnie trafia, gdy czytam: "jak masz robić takie pompki to lepiej w ogóle nie rób" albo "a co to za dieta? Ile kalorii z dokładnością do tysięcznych? Cooooo? Bez tego to możesz sobie odpuścić dietę".
Nie k*&^%, nie.
Jeśli zastąpisz parówkę twarogiem, hamburgera piersią z kurczaka, smażone ziemniory ryżem brązowym, przestaniesz żreć tyle czekolady, chlać co 3 dzień i pić Pepsi (tak, Coca-Cola też jest do d...) to już jesteś ZAJEBISTYM fit blogerem, nawet jeśli nie jesteś fit i nie masz bloga.
Wiesz dlaczego?
Bo na Instagramie nie widać, jak ktoś wsuwa chipsy. A one to robią, tak samo jak Ty i tak samo jak ja.
A o czym miała być ta notka? Nieważne zresztą.
wtorek, 15 września 2015
Kiedy Wikipedia ci mówi że jesteś chorym człowiekiem
Mój hamburgerowy post cieszył się sporo popularnością. Nie zarobiłem na nim kokosów za wyświetlenia reklam, bo wszyscy macie AdBlocki!!!!! I dobrze, nie wyłączajcie ich, ja nie zbiednieje, a dzieło czyszczenia Internetu jest dobrem nas wszystkich.
Właściwie nie wiem o czym pisać, no co? Poszedłem na rower? Poszłem. NA ... drążysz temat? (błagam nie wytykajcie mi błędu, bo siem załamiem).
To ja będę drążyć. Wychodzę na rowerek, cykam szybko fotkę, żeby nakarmić media społecznościowe, oto i ona:
Do tego chusta z Woodstocku, słuchawki i w tle kilka płyt, gdyby baterie padły w odtwarzaczu.
I co dalej? AAAAaaaa... teraz mi się zaczyna wszystko krystalizować. Ogólnie piszę tę notkę dla siebie, żadnych cudów treningowych tu nie będzie, więc możecie przestać czytać.
Wyjeżdżam z Burkwy, Burego Chrabstwa, lub też jak mówią bardzo nieliczni (ta grupa opiewa na jedną osobę) Zjednoczonego Imperium Burchardztwa i Mezowa Zachodniego i ruszam w trasę.
Jadę sobie tradycyjnie, Kiełpino, potem w lewo do Mezowa, a tam czeka mnie moja ulubiona górka - dzisiaj 48,5 km/h wykręciłem bez przerzutek - która pewnego dnia pewnie zapali dla mnie ogarek przy drodze. Wiecie, że jest taka moda - gdy motocyklista się zabije (ewentualnie ktoś jego zabije, nie myślcie że jestem jakiś uprzedzony), to przebija się jego kask krzyżem i pod nim pali wspomniane ogarki. Abstrahując od zwyczaju stawiania krzyży przy drogach, który jest dość... ekhm... kontrowersyjny, pomyślałem, że można by robić coś takiego też dla rowerzystów.
Potem jednak sobie przypomniałem, że ja przecież nie mam kasku.
Więc moja rodzina musiałaby specjalnie kupić nowy, a potem może jeszcze umazać go ketchupem. I gdzie tu sens? Moją ostatnią uroczystością było bierzmowanie, więc chcę być pochowany w takim garniturze, jak do tego będzie wyglądać nowy kask z decathlonu? A jeśli do tego usmarują go ketchupem Tomatini z biedronki zamiast prawilnie Pudliszki?
Różne dziwne myśli nachodzą człowieka, gdy koło zaczyna się bujać, kierownica drży i nie wiesz, czy za 5 metrów nie leży kamyczek - a raczej kamień milowy - na twojej drodze na tamten świat.
Potem zatrzymałem się na minutkę - trenerze nie bij!!!! - dobrze już dobrze Patryś, dziś Ci się upiecze - żeby się napić wody i rzecz jasna cyknąć fotkę na Snapchat (kartuzaki) jak prawdziwy Gimb Nowej Ery (GNE).
Po czym ruszyłem do Żukowa. Koło przystanku TGV (czyt. teżewe; Train à Grande Vitesse - znane także jako Pomorska Kolej Metropolitalna) znowu udało mi się wykręcić koło 48 km/h :) Szkoda, że nie mam tych przerzutek... Ale będą wkrótce :)
No i tak do Żukowa było fajnie, nawet kawałek dalej, aż do Leźna. Ta wioska to jest jakiś powiew Belzebuba, ponieważ znowu tam zaczął mi się kryzys. Najpierw spostrzegłem pierwszy omen: helikopter nad jeziorem, po czym ruszyłem dalej.
Helikopter ten był symbolem potwornej pizgawicy na jaką się porwałem. Od Leźna do samych Kartuz wiało okropnie. Oczywiście cały czas w twarz. Nie ważne czy jadę na południe, południowy-zachód czy na zachód. Prąd znad północnej Skandynawii (słyszycie w głowie głos pogodynki?) jest przebiegły i żadne tam lamerskie zmiany kierunku go nie zaskoczą. Będzie sukinwiatr czekał i czaił się za zakrętem i gdy ty tylko zza niego wypadniesz z uśmiechem na ustach, to on zadmie co sił w swoich atmosferycznych trzewiach i da ci z liścia powietrznego, rzecz jasna, za pośrednictwem sprzymierzonej z nim ciężarówki, która całkiem przypadkiem niby jechała z naprzeciwka akurat gdy wiatr zahulał biednemu rowerzyście prosto w paszcze morzem sklejonego N2, O2 i małych wkurzających muszek.
Dobrze, że na szosie jestem tylko ja, martwe borsuki i kierowcy samochodów którzy mają wszystko głęboko w 9 literach (bagażniku). Dzięki temu mogę swobodnie wyklinać wszystkie niże i wyże znad i z pod Atlantyku które wywołują ten Morrowind.
Strasznie dziś marudna notka, wiem. Taki mam mniej więcej nastrój obecnie, a jako że jest to mój blog to mogę sobie narzekać ile wlezie.
Kolejnym problemem była dziś na treningu motywacja. Utrzymujący się od jakiegoś czasu trend "eee nic mi się nie chce, to je bez sensu" sprawiał, że średnio co 3 kilometry miałem ochotę rzucić to wszystko w diabły. Pamiętacie? Ostatnio jak tę samą trasę biegłem, to wypowiadałem się podobnym tonie. Jednak sport to nie lek na wszystko.
Chociaż potwierdzam po raz kolejny, słuchanie muzyki w trakcie aktywności odpycha nieco filozoficzne myśli na temat bieżącej egzystencji, które mnie ostatnio w sposób przykry nawiedzały.
Ale ja się nie poddam. Przynajmniej jeszcze nie w tym tygodniu.
Do rzeczy, bo napisałem więcej słów niż do pracy dyplomowej, a nie odniosłem się nawet do tematu posta:
Tak... czasami mam wrażenie, że jestem bulimikiem - śmiesznie to brzmi prawda? No niby tak, a niby nie, gdy pomyślę sobie o ludziach których ten problem dotyka na poważnie, a nie takich pół-świrów (pół?) jak ja, którzy lubią sobie wmówić jakieś fajne słówko, które można wpleść potem do krótkiej autoprezentacji.
Nie będę się rozwodził nad tym jakie te osoby są biedne, czy jak im tam pomagać - nie jestem lekarzem.
Ale opowiem Wam o sobie. (egocentryk zasr....)
Jak pamiętacie z Hamburgerowego Postu miałem zaburzenia związane ze spożywaniem produktów pewnej portugalskiej sieci handlowej.
Przyznałem się, otrzymałem głosy wsparcia, nawet przeprosiny
No więc mam jeszcze drugie zaburzenie. Chociaż pewnie wielu z Was ma je w mniejszym lub większym stopniu (tak bardzo chcę być normalny!!!).
Objadam się z nerwów. Jak już się zdenerwuje (nie w sensie "Hulk miażdżyć niszczyć", raczej "omujborze jutro mam sprawdzian z pszyry") to konia z kopytami temu kto zatrzyma mnie w pochodzie na lodówkę.
Ze dwa tygodnie temu zacząłem święcić tryumf związany ze zrzuceniem kolejnych kilogramów i dobiciu do mistycznego poziomu 72 kilogramów. Radości nie było końca. Wreszcie jedzenie owsianki, paskudnych warzyw hańbiących moje męskie ego i prowadzących do... a to porównanie sobie odpuszczę, oraz niepicia alkoholu popłaciły!!! Wtedy już miałem tylko jedno marzenie - zejść do 70kg i tam zostać na zawsze.
I co? JOJO.
Tak się złożyło, że ostatnich kilka dni w moim wykonaniu było niekoniecznie wspaniałych, a więc co? Ano Zielony zjadł sobie kebaba, a potem w sumie jeszcze jednego, potem piwko, potem nawet drugie. Z wyjątkiem piwka, którego w sumie ostatnio nie pije wcale, reszta weekendu wyglądała właśnie w taki sposób. Jak już siedziałem sam w domu, to zacząłem popadać w zły humor - więc trach i do lodówki!!! Tam zaś cuda sztuki kulinarnej - parówki Culineo, do tego biały chleb, tylko przed masłem byłem w stanie się powstrzymać. Ahhh... nareszcie lepiej.
Ćpun uzależniony od jedzenia.
Wczoraj moja beznadzieja osiągneła punkt kulminacyjny po zjedzeniu połowy opakowania biszkoptów po nie wiem jak długim czasie bez słodyczy. (No dobra, robię sobie wyjątek w jednej sytuacji, no ale bez przesady....)
Poczytałem na Wiki no i nie mam wszystkich objawów, poza tym mimo wszystko nie robię tego jakoś hardkorowo. Ale mam dziś 74 kg i jestem z tego powodu nieszczęśliwy.
Wiecie co mam ochotę teraz zrobić prawda?
Pozostawię tę myśl nieskończoną. do przemyślenia.
Właściwie nie wiem o czym pisać, no co? Poszedłem na rower? Poszłem. NA ... drążysz temat? (błagam nie wytykajcie mi błędu, bo siem załamiem).
To ja będę drążyć. Wychodzę na rowerek, cykam szybko fotkę, żeby nakarmić media społecznościowe, oto i ona:
No cóż, nie wyglądam może jak ten po lewej, ale staram się: okulary spawalnicze, model "spawacz-kolarz" z lekkim przydymieniem i jak to mawia mój serdeczny ziom z niezliczoną ilością nazwisk: "przyciemniają, ale nie jest w nich ciemniej, tylko inaczej ciemno".
Do tego chusta z Woodstocku, słuchawki i w tle kilka płyt, gdyby baterie padły w odtwarzaczu.
I co dalej? AAAAaaaa... teraz mi się zaczyna wszystko krystalizować. Ogólnie piszę tę notkę dla siebie, żadnych cudów treningowych tu nie będzie, więc możecie przestać czytać.
Wyjeżdżam z Burkwy, Burego Chrabstwa, lub też jak mówią bardzo nieliczni (ta grupa opiewa na jedną osobę) Zjednoczonego Imperium Burchardztwa i Mezowa Zachodniego i ruszam w trasę.
Jadę sobie tradycyjnie, Kiełpino, potem w lewo do Mezowa, a tam czeka mnie moja ulubiona górka - dzisiaj 48,5 km/h wykręciłem bez przerzutek - która pewnego dnia pewnie zapali dla mnie ogarek przy drodze. Wiecie, że jest taka moda - gdy motocyklista się zabije (ewentualnie ktoś jego zabije, nie myślcie że jestem jakiś uprzedzony), to przebija się jego kask krzyżem i pod nim pali wspomniane ogarki. Abstrahując od zwyczaju stawiania krzyży przy drogach, który jest dość... ekhm... kontrowersyjny, pomyślałem, że można by robić coś takiego też dla rowerzystów.
Potem jednak sobie przypomniałem, że ja przecież nie mam kasku.
Więc moja rodzina musiałaby specjalnie kupić nowy, a potem może jeszcze umazać go ketchupem. I gdzie tu sens? Moją ostatnią uroczystością było bierzmowanie, więc chcę być pochowany w takim garniturze, jak do tego będzie wyglądać nowy kask z decathlonu? A jeśli do tego usmarują go ketchupem Tomatini z biedronki zamiast prawilnie Pudliszki?
Różne dziwne myśli nachodzą człowieka, gdy koło zaczyna się bujać, kierownica drży i nie wiesz, czy za 5 metrów nie leży kamyczek - a raczej kamień milowy - na twojej drodze na tamten świat.
Potem zatrzymałem się na minutkę - trenerze nie bij!!!! - dobrze już dobrze Patryś, dziś Ci się upiecze - żeby się napić wody i rzecz jasna cyknąć fotkę na Snapchat (kartuzaki) jak prawdziwy Gimb Nowej Ery (GNE).
Po czym ruszyłem do Żukowa. Koło przystanku TGV (czyt. teżewe; Train à Grande Vitesse - znane także jako Pomorska Kolej Metropolitalna) znowu udało mi się wykręcić koło 48 km/h :) Szkoda, że nie mam tych przerzutek... Ale będą wkrótce :)
No i tak do Żukowa było fajnie, nawet kawałek dalej, aż do Leźna. Ta wioska to jest jakiś powiew Belzebuba, ponieważ znowu tam zaczął mi się kryzys. Najpierw spostrzegłem pierwszy omen: helikopter nad jeziorem, po czym ruszyłem dalej.
Helikopter ten był symbolem potwornej pizgawicy na jaką się porwałem. Od Leźna do samych Kartuz wiało okropnie. Oczywiście cały czas w twarz. Nie ważne czy jadę na południe, południowy-zachód czy na zachód. Prąd znad północnej Skandynawii (słyszycie w głowie głos pogodynki?) jest przebiegły i żadne tam lamerskie zmiany kierunku go nie zaskoczą. Będzie sukinwiatr czekał i czaił się za zakrętem i gdy ty tylko zza niego wypadniesz z uśmiechem na ustach, to on zadmie co sił w swoich atmosferycznych trzewiach i da ci z liścia powietrznego, rzecz jasna, za pośrednictwem sprzymierzonej z nim ciężarówki, która całkiem przypadkiem niby jechała z naprzeciwka akurat gdy wiatr zahulał biednemu rowerzyście prosto w paszcze morzem sklejonego N2, O2 i małych wkurzających muszek.
Dobrze, że na szosie jestem tylko ja, martwe borsuki i kierowcy samochodów którzy mają wszystko głęboko w 9 literach (bagażniku). Dzięki temu mogę swobodnie wyklinać wszystkie niże i wyże znad i z pod Atlantyku które wywołują ten Morrowind.
Strasznie dziś marudna notka, wiem. Taki mam mniej więcej nastrój obecnie, a jako że jest to mój blog to mogę sobie narzekać ile wlezie.
Kolejnym problemem była dziś na treningu motywacja. Utrzymujący się od jakiegoś czasu trend "eee nic mi się nie chce, to je bez sensu" sprawiał, że średnio co 3 kilometry miałem ochotę rzucić to wszystko w diabły. Pamiętacie? Ostatnio jak tę samą trasę biegłem, to wypowiadałem się podobnym tonie. Jednak sport to nie lek na wszystko.
Chociaż potwierdzam po raz kolejny, słuchanie muzyki w trakcie aktywności odpycha nieco filozoficzne myśli na temat bieżącej egzystencji, które mnie ostatnio w sposób przykry nawiedzały.
Ale ja się nie poddam. Przynajmniej jeszcze nie w tym tygodniu.
Do rzeczy, bo napisałem więcej słów niż do pracy dyplomowej, a nie odniosłem się nawet do tematu posta:
"Bulimia – zaburzenie odżywiania charakteryzujące się napadami objadania się"Wracając do popularności hamburgerowego posta - 3 osoby mi pogratulowały tego wpisu osobiście, zaś jedna osoba więcej niż raz odniosła się do niego w osobistych rozmowach - i to jest popularność której pożądam!!!! :D
Tak... czasami mam wrażenie, że jestem bulimikiem - śmiesznie to brzmi prawda? No niby tak, a niby nie, gdy pomyślę sobie o ludziach których ten problem dotyka na poważnie, a nie takich pół-świrów (pół?) jak ja, którzy lubią sobie wmówić jakieś fajne słówko, które można wpleść potem do krótkiej autoprezentacji.
Nie będę się rozwodził nad tym jakie te osoby są biedne, czy jak im tam pomagać - nie jestem lekarzem.
Ale opowiem Wam o sobie. (egocentryk zasr....)
Jak pamiętacie z Hamburgerowego Postu miałem zaburzenia związane ze spożywaniem produktów pewnej portugalskiej sieci handlowej.
Przyznałem się, otrzymałem głosy wsparcia, nawet przeprosiny
Ej stary jakbym wiedział to nie wyciągałbym tych hamburgerów na grilluNo cóż, wybaczam Ci.
No więc mam jeszcze drugie zaburzenie. Chociaż pewnie wielu z Was ma je w mniejszym lub większym stopniu (tak bardzo chcę być normalny!!!).
Objadam się z nerwów. Jak już się zdenerwuje (nie w sensie "Hulk miażdżyć niszczyć", raczej "omujborze jutro mam sprawdzian z pszyry") to konia z kopytami temu kto zatrzyma mnie w pochodzie na lodówkę.
Ze dwa tygodnie temu zacząłem święcić tryumf związany ze zrzuceniem kolejnych kilogramów i dobiciu do mistycznego poziomu 72 kilogramów. Radości nie było końca. Wreszcie jedzenie owsianki, paskudnych warzyw hańbiących moje męskie ego i prowadzących do... a to porównanie sobie odpuszczę, oraz niepicia alkoholu popłaciły!!! Wtedy już miałem tylko jedno marzenie - zejść do 70kg i tam zostać na zawsze.
I co? JOJO.
Tak się złożyło, że ostatnich kilka dni w moim wykonaniu było niekoniecznie wspaniałych, a więc co? Ano Zielony zjadł sobie kebaba, a potem w sumie jeszcze jednego, potem piwko, potem nawet drugie. Z wyjątkiem piwka, którego w sumie ostatnio nie pije wcale, reszta weekendu wyglądała właśnie w taki sposób. Jak już siedziałem sam w domu, to zacząłem popadać w zły humor - więc trach i do lodówki!!! Tam zaś cuda sztuki kulinarnej - parówki Culineo, do tego biały chleb, tylko przed masłem byłem w stanie się powstrzymać. Ahhh... nareszcie lepiej.
Ćpun uzależniony od jedzenia.
Wczoraj moja beznadzieja osiągneła punkt kulminacyjny po zjedzeniu połowy opakowania biszkoptów po nie wiem jak długim czasie bez słodyczy. (No dobra, robię sobie wyjątek w jednej sytuacji, no ale bez przesady....)
Poczytałem na Wiki no i nie mam wszystkich objawów, poza tym mimo wszystko nie robię tego jakoś hardkorowo. Ale mam dziś 74 kg i jestem z tego powodu nieszczęśliwy.
Wiecie co mam ochotę teraz zrobić prawda?
Pozostawię tę myśl nieskończoną. do przemyślenia.
środa, 9 września 2015
Trening inny niż wszystkie inne
Cześć.
Dzisiaj postanowiłem skorzystać z terapeutycznych właściwości biegania. Rzadko to robię, zazwyczaj jeśli chodzi o dystanse to w stanach depresyjnych wybierałem półmaraton, ewentualnie 0,7 maratonu. Względnie Alcothlon.
Ostatnio zresztą nie było żadnych powodów żeby musiał się męczyć z powodu innego niźli wyszumienie pozytywnej energii.
Dzisiaj jednak, tak jakoś wyszło, że miałem nieco pieski nastrój od samego rana, więc po wsunięciu zestawu śniadaniowego owsianka+kawa, zawiązałem buty porządniej niż zwykle i ruszyłem w trasę.
Jakiś czas temu padły z moich ust przechwałki jakobym był w tak znakomitej dyspozycji, że mógłbym zrobić maraton wyrwany ze snu w środku nocy. Jako, że bieganie uczy pokory i łagodzi wzburzenie, postanowiłem dokładnie dziś zweryfikować tę deklarację.
Trochę żenada - nie, nie walniesz maratonu bez przygotowania. Bieganie po raz kolejny dało mi lekcję. Dziękuję i przepraszam. Zachowałem się jak gówniarz.
Ruszyłem (po 10 minutach namierzania satelity i 10 minutach osiągania apogeum wściekłości).
Teraz opowiem Wam, jakież to przygody mnie spotkały po drodze, z czego dowiecie się między innymi dlaczego trasa nie zamknęła się jak to zazwyczaj bywa, w pętle.
Ruszając wcale nie planowałem biegu około 40 kilometrowego. Nic w zasadzie nie planowałem, po prostu chciałem uciec. W końcu Zielony ucieka.
Postanowiłem ruszyć i dać się nieść nogom.
Gdy przeleciałem już okoliczne wioski (Dzierżążno, Borowo itd) i dotarłem do Żukowa, pojawiły się dwie znane alternatywy: skręcić przed Żukowem i polecieć przez pola (taki wariant zakłada trasę około 26 km), lub przebiec przez Żukago i polecieć na Gdynię (ten z kolei przepowiada trasę około 33 kilometrową). Ja zaś postanowiłem przetrzeć całkiem nowy szlak: pobiegłem w kierunku Gdańska.
Kilka kilometrów wzdłuż drogi wojewódzkiej przypomniało mi dość prostym idiotyzmie jaki popełniłem: nie wziąłem ze sobą ni chleba, ni wody. Organizm zaś, jak i pojazd mechaniczny, bez paliwa i smaru biec nijak nie chce.
Dotarłem do Leźna, skręcam na Pępowo, a w środku zaczyna powoli skręcać mnie. Biegnę marząc o serku wiejskim i dżemorze babcinym, aż tu nagle... scena jak z kreskówki, biegnę... zatrzymuję się i... co ja przed chwilą minąłem? Wracam, paczę, a tu drzewo z tymi śmiesznymi żółtymi śliwkami, w dzieciństwie mówiłem na nie mirabelki.
Aha. Szykuje się podwórkowy oldschool. ~ Smarki SmarkPachta!! Napycham sobie tych kwaśnych cukiereczków do buzi i wysysam z nich desperacko cukier, jak Arab socjal, a potem strzelam z buzi pociskami //trzymając się tej metafory// niczym bojownik Państwa Islamskiego.
No i lecę dalej. Gdzieś za Pępowem, postanowiłem zrobić sobie postój, ponieważ po 23 kilometrach zacząłem nagle opadać z sił. Stwierdziłem, że to nie zawody więc mogę na spokojnie pozwolić sobie na pitstop. Napisałem smska czy dwa, posiedziałem z 10 minut kontemplując to i owo. Wstałem, rozciągnąłem sobie lewy mięsień płaszczkowaty, który zawsze mi wymięka i ruszyłem dalej.
Powiecie: whaaat?! smski w trakcie biegu?
Na co ja powiem: tak, dziś chyba pierwszy raz w życiu (albo jeden z naprawdę niewielu) biegałem z muzyką w uszach. Alleluja. Inaczej nie uciekłbym chyba moim myślom, a Snoop Doggy Dogg, Ten Typ Mes, Tede + kilka kawałków na pianino zdecydowanie mi pomogli :)
Niestety ta przerwa spowodowała katastrofalne skutki w mojej głowie. Motywacja topniała z każdym kilometrem, moje nogi także słabły, wiadomo, ale czułem, że tę walkę przegrywam przede wszystkim w głowie,
Dobiegłem do skrzyżowania w Pępowie (przecięcie drogi wojewódzkiej Żukowo-Chwaszczyno i chyba powiatowej Leźno-Przodkowo) i opadłem z sił, a przede wszystkim z chęci. Miałem dość. Dopadła mnie potworna depresja, aż poszedłem na przystanek i usiadłem w wiacie, żeby odpocząć.
Żeby było zabawniej, nie miałem świadomości, że właśnie przejechała koło mnie samochodem moja babcia i mogłem się z nią zabrać, ale wziąłem się w garść i poczłapałem dalej.
Biegłem w dół, biegłem w górę, a potem znowu w dół (Szwajcaria kaszubska) dotarłem do jeziorka na zaplanowany postój, aby zażyć orzeźwienia.
Tak własnie się relaksowałem, ponadto zzułem buty, schłodziłem nogi i obmyłem twarz z pyłu samochodowego.
A potem? No domyśl się ziooom xD
Ruszyłem dalej.
Zaczął się koszmar, pod górę do Przodkowa, ledwo się dowlokłem, zresztą jedyną motywacją było to, że ta zacna wieś posiada swoją fontannę. Myślałem, że napiję się z niej wody, ponieważ usychałem jak rozbitek na środku Oceanu Spokojnego. Nic z tego, zapomniałem, że ta fontanna wylewa swe srebrzyste kaskady wprost do syfiastego bajora. Swoja drogą ciekawy koncept architektoniczny nie uważacie? Prestiż i ukłucie piękna ejakulującego potokiem krystalicznie czystej (no prawie górskiej) wody zderza się z tradycyjnym, folwarcznym błotkiem. Chciałoby się rzecz: to tu, zderza się to co (prawie (no bardzo prawie) ) miejskie, z tym co wiejskie.
Także tego...
Lecę dalej, wyklinając na nierówności beznadziejnego pobocza, tak jakbym wcześniej tego nie widział. Biegnę w dół (kierowcy znają ten zakręt w dół za Przodkowem) i tu kolejny kryzys. Zasiadłem na przystanku pod Luna Barem (hue hue hue), niestety wspomniany wcześniej brak przygotowania, nie pozwolił mi wstąpić na barszcz ukraiński, ani tym bardziej na pierogi ruskie (hue hue hue x 10000). Kto nie zrozumiał żartu?
Odpocząłem w glorii tego świętego przybytku i ruszyłem dalej pod górę. Alleluja!!! Stacja paliw. Moja nadzieja. Wpadam do baru i jest!!!!!!!!
Skała (ceramiczna) z której tryska (po uniesieniu dźwigni baterii) górski potok (filtrowany).
Obmyłem swe skalane dłonie, po czym ująłem w nie nieco aqua vitae.
To mi się naprawdę przydało. Biegłem dalej, w perspektywie mając najbardziej @#$%^&*+? podbieg na całej trasie. Przetrwałem, dotarłem na szczyt i co? I w dół...
I tu zaczynają się jaja: ~ ŁonaBiegnę sobie i coś mnie tknęło, być może przeczucie, a może dźwięk odebrany gdzieś na granicy świadomości. Obracam się: a tu mały kotek wbiega na jezdnie!! Kierowca na szczęście go dostrzegł i zwolnił. Ponaglił go sygnałem dźwiękowym (potocznie: klaksonem, względnie "przyciskiem no rusz się ty k...") i mały przeskoczył na druga stronę ulicy. Mając świadomość, tego co może nastąpić, zrównałem się z tym zwariowanym zwierzakiem i... HYC!! skoczyłem na ulicę, złapałem tego obrzydliwie uroczego sukinkota i odskoczyłem przed trąbiącym (całkowicie usprawiedliwienie zresztą) samochodem.
Usiedliśmy, ja skorzystałem szczęśliwie z ostatniego procenta baterii i wezwałem z domu odsiecz.
Czekaliśmy prawie godzinę, niestety moja kochana mama, nie ogarnęła przeszukania przepastnego obszaru 7 kilometrów od naszego domu, więc zrezygnowany, wziąłem dzieciaka w rękę i poszliśmy do jego nowego domu.
Tak się zakończył mój, jak się okazało 37 kilometrowy trening. I dlatego własnie (wcale nie dlatego, że wymiękałem!!) nie dokończyłem mojej pętli.
A na koniec dwa zdjęcia Biegacza(imię robocze):
niedziela, 30 sierpnia 2015
Co ten rower? Problemy motywacyjne
Jak zwykle odsyłam do zakładki Ostatni trening
Skoro już wiecie o co chodzi, to jak widać zrobiłem sobie dziś dość porządny trening szosowy, tempo uważam za przyzwoite, jeśli weźmiemy pod uwagę to, że mam jedną sprawną przerzutkę, więc o jakiś kosmicznych prędkościach nie ma mowy. Każdy podjazd jest z kolei walką o przetrwanie.
Swoją drogą mieszkanie na Kaszubach ma dość oczywistą zaletę - jazda po płaskim jest praktycznie niemożliwa :P
Nie jestem kolarzem, ale czasami mam wrażenie, że w czasie treningów pokonuje premie górskie :P
Przed wyruszeniem w trasę, zastanawiałem się: "w prawo czy w lewo?"
Wybrałem lewo (bynajmniej nie z powodu poglądów politycznych), zostawiając sobie dwa paskudne podjazdy między Grzybnem a Kobysewem na sam koniec i uważam, że był to dobry pomysł, który mam zamiar wprowadzić do rutyny treningowej.
Podejrzewam, że wśród Was mogą znaleźć się dużo bardziej wytrawni kolarze, którzy 36 km traktują jako żart, nie trening, nie mniej jednak mi w dniu dzisiejszym dał nieźle w kość.
Tak bardzo, że gdy w domu zabrałem się za swoje uzupełniające ćwiczenia siłowe, miałem poważne problemy motywacyjne.
Na drążku wymiękłem już w pierwszej serii. (wstyd i hańba!!!) Zaś w pompkach przy 3ciej.
Jak można się domyślić, skoro jednak robiłem pompki, to i drążka ostatecznie nie odpuściłem. Kilka wdechów, kilka okrążeń korytarza... Przywołałem w myślach moją motywację, która dała mi tego małego kopa, która pozwoliła mi powiedzieć pod nosem: nie ma opcji! nie odpuszczę.
Położyłem dłonie na drążku i zrobiłem swoje.
Ani podciągania, ani pompek nie wykonałem zgodnie z planem, był to raczej słaby trening, ale nie odpuściłem.
Udowodniłem sobie dzisiaj, że moja motywacja nie jest chwilowa.
Sęk w tym, że jutro będzie trzeba udowadniać to sobie znowu.
Skoro już wiecie o co chodzi, to jak widać zrobiłem sobie dziś dość porządny trening szosowy, tempo uważam za przyzwoite, jeśli weźmiemy pod uwagę to, że mam jedną sprawną przerzutkę, więc o jakiś kosmicznych prędkościach nie ma mowy. Każdy podjazd jest z kolei walką o przetrwanie.
Swoją drogą mieszkanie na Kaszubach ma dość oczywistą zaletę - jazda po płaskim jest praktycznie niemożliwa :P
Nie jestem kolarzem, ale czasami mam wrażenie, że w czasie treningów pokonuje premie górskie :P
Przed wyruszeniem w trasę, zastanawiałem się: "w prawo czy w lewo?"
Wybrałem lewo (bynajmniej nie z powodu poglądów politycznych), zostawiając sobie dwa paskudne podjazdy między Grzybnem a Kobysewem na sam koniec i uważam, że był to dobry pomysł, który mam zamiar wprowadzić do rutyny treningowej.
Podejrzewam, że wśród Was mogą znaleźć się dużo bardziej wytrawni kolarze, którzy 36 km traktują jako żart, nie trening, nie mniej jednak mi w dniu dzisiejszym dał nieźle w kość.
Tak bardzo, że gdy w domu zabrałem się za swoje uzupełniające ćwiczenia siłowe, miałem poważne problemy motywacyjne.
Na drążku wymiękłem już w pierwszej serii. (wstyd i hańba!!!) Zaś w pompkach przy 3ciej.
Jak można się domyślić, skoro jednak robiłem pompki, to i drążka ostatecznie nie odpuściłem. Kilka wdechów, kilka okrążeń korytarza... Przywołałem w myślach moją motywację, która dała mi tego małego kopa, która pozwoliła mi powiedzieć pod nosem: nie ma opcji! nie odpuszczę.
Położyłem dłonie na drążku i zrobiłem swoje.
Ani podciągania, ani pompek nie wykonałem zgodnie z planem, był to raczej słaby trening, ale nie odpuściłem.
Udowodniłem sobie dzisiaj, że moja motywacja nie jest chwilowa.
Sęk w tym, że jutro będzie trzeba udowadniać to sobie znowu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)