Dzisiejszy wpis jest odpowiedzią na komentarz z poprzedniego
postu. Podejrzewam, że temat może się wydawać nieco sztampowy, ale postaram się
uniknąć stylu retoryki gimbusa i przekazać kilka własnych spostrzeżeń.
Rzecz się tyczy motywacji. W taki dzień jak dzisiaj, przy
kilkustopniowym mrozie, oraz wietrze który znacznie potęguje nieprzyjemne
doznania termiczne, temat staje się nadzwyczaj aktualny.
Trzeba sobie powiedzieć wprost – gdy w kiosku natrafiacie na
okładkę Runners World, która dużymi kolorowymi literami krzyczy: 7 niezawodnych sposobów na motywację, albo
lepiej: Odpowiedz na 5 pytań i dowiedz
się w jaki sposób zacząć biegać i nie skończyć po tygodniu! Itp. To mamy do
czynienia z idiotyzmem. Rzeczą oczywistą jest, że tego typu czasopisma, mają
ustawiony target na ludzi którzy biegają LUB chcą zacząć biegać.
Oczywiście nie ma absolutnie nic złego w powyższym, sam
kupuję tą gazetę i z przyjemnością czytam, ale (wracając) trzeba powiedzieć
sobie wprost: nie ma idealnego patentu na motywację.
Ja jestem osobą dla której ważna jest opinia innych,
niemniej jednak dla wielu ona się nie liczy niemal wcale – to sprawia, że nasze
priorytety są tak od siebie odległe, iż bodźce które mnie motywują, mogą dla
takiej osoby mieć działanie przeciwstawne!
Tyle tytułem wstępu.
Jak wspomniałem chcę uniknąć tak popularnej na blogach
patologii, którą sam nazywam Gimboproroctwem. Nie będę Wam dawał wykładu o
motywacji, ani porad w tej materii, także nie mam zamiaru wyznaczać Wam żadnych
dróg. Z prostego powodu: nie jestem ani wykładowcą AWFu, ani ekspertem – a przede
wszystkim – nie jestem Alfą i Omegą.
Po prostu napiszę co mnie motywuje.
Zaczęło się od tego, że w gronie znajomych padł temat
biegania, które jak wiadomo jest absolutnym top-of-the-top lifestyle’owych trendów
na świecie. Znajomi dyskutowali o tym czy wystartować, czy tez nie, w biegu
zaliczającym się do Grand Prix Gdyni w biegach ulicznych. Powiem wprost – nie chciałem
wyjść na ignoranta, wieśniaka, czy jakiegoś opóźnionego – więc zadeklarowałem,
że ja też wezmę udział. Odtąd uważałem, że moja reputacja osoby obytej w
świecie (która zresztą jest głównie tworem wyimaginowanym) została obroniona.
Czasu miałem niewiele – 28 dni, aby wystartować w biegu na
10 km. Moja baza startowa, od której zaczynałem wynosiła niewiele, bo ZERO. Od
dwóch czy trzech lat nie uprawiałem sportu, chyba że jako taki uznać
pochłanianie litrów piwa i kilogramów kiełbasy z grilla.
Motywacją była w tym momencie presja czasu. Przypominam
ponownie – to się odnosi do mnie, ponieważ są osoby które pod presją czasu ulegają
całkowitej prokrastynacji. Miałem 28 dni i wiedziałem, że musze je wykorzystać
w 100%, aby nie zrobić z siebie idioty.
I tu właśnie jest drugi składnik mojej motywacji – reputacja
jako opinia moich znajomych na temat moich poczynań. Żeby zintensyfikować siłę tego
bodźca, założyłem ten blog. Mając świadomość, że zamieściłem swoje plany w
przestrzeni publicznej, presja reputacji znacznie wzrosła.
Zawody się odbyły, dostałem medal, mam parę fotek (możecie
je obejrzeć po prawej :) i w tym momencie pojawiła się kolejna rzecz która mnie
motywowała – chciwość, lub pazerność, ale w tym wyjątkowym przypadku całkowicie
pozytywna. Chęć zdobycia większej ilości medali (w końcu pierwszy raz dostałem
za coś medal!!!), zanotowania kolejnych statystyk na moim profilu w portalu dla
biegaczy (+ ta świadomość – „jestem biegaczem”) Maratony Polskie napędzała mnie i
kazała zapisywać się na wszystkie biegi w okolicy! Gdzieś w tym wszystkim byłem
tez trochę próżny, no bo w końcu to lans, wrzucić na Facebook nowe fotki z
biegu z medalem na mecie. I te komentarze „ja bym w życiu nie przebiegł tyle” –
prawdziwy ocean satysfakcji.
To chyba jedyny przypadek kiedy tak chętnie mówię o swoich
wadach :D
Czas na prawdopodobnie ostatni składnik mojej motywacji –
chęć zrobienia czegoś naprawdę niezwykłego.
Na 10 km może pobiec każdy z Was. Jestem tego pewien.
Widziałem faceta bez nogi który to zrobił! I faceta który miał z 200 kg a
dotarł do mety biegu w Gdyni. Ale maraton… to już osiągnięcie na swój sposób
ekstraordynaryjne.
Nie każdy z nas zna maratończyka, ja np. nie znam żadnego.
To chęć dokonania czegoś z czego można być dumnym – „jestem maratończykiem” –
brzmi dobrze prawda?
Takie wyzwania wymagają ogromnego nakładu pracy, ale sama
duma z tego, że próbuję i podejmuję to wyzwanie zapewnia mi pokłady motywacji,
dzięki którym dziś po raz kolejny wyjdę biegać, mimo że najchętniej zawinąłbym
się w kołdrę i został w łóżku.
Co mi daje kopa? I co może spróbować zastosować u siebie
każdy?
- Presja czasu – zapisz się na zawody, zanotuj
kiedy się odbywają i odliczaj dni, pamiętaj że każda zmarnowana okazja do
treningu to większe prawdopodobieństwo porażki. To jak egzamin, tylko że tym
razem piszesz go dla siebie
- Reputacja – powiedz swoim przyjaciołom i
rodzinie, że będziesz na najbliższym biegu. Głupio będzie się wtedy poddać, no
bo co im odpowiesz gdy zapytają: „jak tam bieg”? Wymówki typu bolała mnie stopa, musiałem się uczyć, nie
miałem czasu – to dobre w podstawówce
- Apetyt na sukces – nie ma sensu tłumaczyć, jedź
na zawody, pobij życiówkę i zdobądź medal – zapewniam, że pojmiesz od razu o co
chodzi
- Elitarność – dołącz do tej kilkuosobowej grupy
ludzi, którzy mogą wrzucić na Facebook coś więcej niż samojebki i zdjęcia stołu
po imprezie. Pierwsza fotka ze znajomymi z biegu – to jest coś!
- Powód do dumy – gdy wszystkie powyżej już Cię
nakręcą i zapewnią jakąś regularność, czas zrobić coś dla siebie. Następnym razem
gdy wyprzedzi Cię motor pomyśl: Ty możesz
jechać szybciej, ale gdy skończy się paliwo staniesz w miejscu, a ja będę dalej
biegł.
Zakończę ten elaborat cennym spostrzeżeniem odnośnie motywacji:
|
Motywacja to tylko początek :) |